Tonari no Kaibutsu-kun (My little monster)
2012
13 odc. x 24 min.
reż. Hiro Kaburaki, Norihiro Naganuma
Studio Brains-Base
na podst. mangi: Robiko
Błogosławione
niedoskonałości
Zdałam
sobie sprawę, że bardzo lubię, kiedy anime ma kilka wad, które łatwo wskazać.
Większość – jak wiemy – ma. Takie na przykład Elfen Lied składa się praktycznie z samych wad, a jednak mi się
podobało. Nie chodzi o to, że piętnowanie tych niedociągnięć sprawia mi jakąś
szczególną satysfakcję – te wady raczej mnie uspokajają. Pomagają mi nabrać
dystansu i oszukiwać się, że wcale nie jestem takim szalonym otaku, jak się
wydaje wszystkim moim znajomym. Słowem, kiedy włącza mi się zdrowy krytycyzm,
mogę jakoś ogarnąć swój namiętny zachwyt nad anime i szerzej: Japonią.
Z Tonari no Kaibutsu-kun miałam poważny
problem, bo bardzo trudno było mi znaleźć w nim jakiekolwiek wady. Nie pomagało
też, że to komedia, więc z zasady więcej rzeczy uchodzi. A już na pewno nie
pomagało mi, że to komedia, która trafia bez pudła w mój typ poczucia humoru.
No więc kiedy wreszcie znalazłam te kilka wad, naprawdę odetchnęłam z ulgą. Ale
musiałam się naprawdę postarać, żeby się do czegoś przyczepić…
Yoshida
i Shizuku czyli mieszanka mocno wybuchowa
Głównymi
bohaterami serii są Haru Yoshida i Mizutani Shizuku, uczniowie z tej samej
klasy liceum, którzy tak naprawdę nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego –
przede wszystkim dlatego, że Haru zniknął już po pierwszym dniu i dotąd się w
szkole nie pojawił. Zdesperowana nauczycielka zleca Shizuku przekazanie notatek
z lekcji krnąbrnemu koledze; z uwagi na złą sławę, jaką cieszy się – właściwie
zasłużenie – Haru, nie jest to szczególnie atrakcyjna misja. Shizuku gotowa
jest jednak wiele znieść, ponieważ nauczycielka (komicznie lękająca się Haru)
zniżyła się do przekupienia tej wzorowej uczennicy, a Shizuku głupia nie jest i
wie, gdzie stoją konfitury. Ale chyba nawet ona nie spodziewała się, że Yoshida
na jej widok najpierw wyskoczy przez okno, potem na nią napadnie, a na koniec ogłosi,
że jest jego wspaniałą przyjaciółką. Co na to Shizuku? Cóż, w każdym innym
przypadku wzruszyłaby ramionami i olała oszołoma. W każdym innym przypadku.
Shizuku
i Haru to bardzo ciekawa para; pozornie dzieli ich właściwie wszystko: ona jest
chłodna i opanowana, a on w gorącej wodzie kąpany, nieobliczalny i radośnie postrzelony.
Tak naprawdę są jednak do siebie bardzo podobni: skrajnie aspołeczni (ona, bo
najważniejsza jest dla niej nauka, a nie przyjaciele – Shizuku równie dobrze
mogłaby egzystować w kosmosie, bo tam byłoby przynajmniej cicho – on, bo nie
potrafi znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół, chociaż tak bardzo się stara),
ponadprzeciętnie inteligentni oraz (chociaż w przypadku Haru nie od razu to
widać) zamknięci w sobie i niepoukładani (tak, Shizuku też). Mimo tych
podobieństw mówią zupełnie innymi językami i dużo czasu upłynie, zanim zaczną
się jako tako rozumieć. Jak to powiedział jeden z bohaterów tego anime: to
będzie prawdziwa jazda bez trzymanki.
Potwór
Na
początku nie zwróciłam szczególnej uwagi na tytuł, który przetłumaczono na
angielski jako My little monster albo
The monster next to me. Jako że na
openingowej piosence (swoją drogą bardzo fajnej i pełnej pozytywnej energii…
gdyby nie te wstawki: „baby, baby”, ech) widzimy, jak Shizuku zakłada smycz na
szyję Haru, od razu wiadomo, że to on jest tym potworem. Agresywny, porywczy,
nieopanowany, wzbudzający lęk w innych, łamiący wszelkie zasady – wszystko się
zgadza. Potem jednak, kiedy bliżej poobserwowałam sobie Shizuku (szczególnie jej
zachowanie w domu), doszłam do wniosku, że się pomyliłam, bo to ona jest
prawdziwym potworem. Bardzo przyjemnie słuchać jej mistrzowskich ripost –
zwłaszcza będąc po drugiej, bezpiecznej stronie ekranu.
A tak
naprawdę oczywiście mamy tu do czynienia z dwoma potworami, jednym gorszym od
drugiego. Dwa zakochane potwory.
Słodka
idiotka, snob i inni
Jak to
zwykle w komediach romantycznych bywa, ona i on niemal całkowicie dominują
opowieść, a pozostali bohaterowie stanowią tylko tło. Trzeba przyznać, że w Tonari no Kaibutsu-kun postaci
drugoplanowe zostały bardzo starannie dopracowane i są niewątpliwym atutem tej
serii. Moją sympatię wzbudziła przede wszystkim Natsume, która na początku
wydaje się słodką idiotką – nie, wróć, ona jest słodką idiotką: najmilszą
słodką idiotką, jaką można sobie wyobrazić, pełną dobrej woli i uroczo
roztrzepaną. Polubiłam też Yamakena, który teoretycznie należy do czarnych
charakterów w tej serii – teoretycznie, bo praktycznie nie ma tu wcale czarnych
charakterów; może poza tajemniczym bratem Haru, Yuzanem: niby przedstawia się
go jako zło wcielone, ale tak naprawdę widz może mu zarzucić tylko tyle, że chłopak
nieprzyzwoicie obżera się słodyczami. Yamaken też się nie nadaje na przeciwnika
głównych bohaterów, bo jest tak czarująco snobistyczny, bezsensownie dumny i
skrycie nieporadny, że – paradoksalnie – nie da się go nie lubić. Biedak nawet
nie może oddalić się z godnością po wygłoszeniu jakiejś miażdżącej riposty, bo
jest tak dalece pozbawiony orientacji przestrzennej, że w końcu ktoś go musi
odprowadzać. Rzecz w tym, że Shizuku i Haru tak naprawdę wcale nie potrzebują
antagonistów – jest jasne, że sami doskonale sobie poradzą z utrudnianiem sobie
życia.
Dużo
mniej przekonała mnie do siebie Oshima i Sasayan, którzy niczym szczególnym się
nie wyróżniają i tworzą, powiedziałabym, właściwe tło. Drugim składnikiem tego
tła jest grupa potakiwaczy otaczająca znudzonego panicza Yamakena – jeszcze nigdy
dotąd nie spotkałam się z tak trafnym przedstawieniem bandy kretynów. Są tak
beznadziejni, że nawet nie zapamiętałam ich imion. Jest to dodatkowy, dość
nieoczekiwany smaczek tego anime.
No i…
jest jeszcze Mi, kuzyn Yoshidy. Trudno go właściwie zaliczyć do jakiejś grupy
postaci, bo jest zawsze jakby trochę poza wydarzeniami; jakby z innego świata.
Nie rozstaje się z ciemnymi okularami i właściwie nigdy go tak naprawdę „nie
widać”. Jest przez to intrygujący i nieuchwytny – i wcale się nie dziwię, że
jedna z bohaterek całkowicie straciła dla niego głowę ;-)
Elitarni
(czytaj: bardzo nieliczni) czytelnicy mojego ekskluzywnego (czytaj: nikomu
właściwie nieznanego) bloga dość często trafiają tu, wpisując w wyszukiwarkę
magiczne słowa: „anime podobne do Lovely complex” lub „podobne do Bokura ga ita”.
No więc: TAK! DOBRZE TRAFILIŚCIE. Tonari
no Kaibutsu-kun jest podobne do obu tych serii; powiedziałabym, że w pewnym
sensie plasuje się dokładnie pośrodku: mniej poważne i dramatyczne niż Bokura ga ita i lepiej zrobione niż Lovely complex. Przyznaję, że z tych
trzech serii Tonari no Kaibustu-kun
podobało mi się najbardziej.
Gdzie te
wady?
Otóż
znalazłam dwie wady w tym anime. Po pierwsze: jeszcze nie ma drugiej serii i
nie wiadomo czy będzie. To naprawdę poważna sprawa! ;-) O ile pierwszy odcinek
(Siedzę obok Yoshidy) jest absolutnie
wystrzałowy i tak napakowany akcją, że właściwie reszta odcinków w pewnym
sensie tylko próbuje za nim nadążyć i wyjaśnić, czemu tak się stało, a tyle
ostatni pozostawia wyraźny niedosyt. Nie chodzi tylko o „domknięcie” opowieści
o związku Shizuku i Haru, bo w otwartym, ale dopracowanym zakończeniu nie
byłoby nic złego – po prostu zostało sporo luźnych wątków (przede wszystkim ten
związany z Natsume) i niewyjaśnionych spraw (no co jest nie tak z tym Yuzanem,
poza tym, że za bardzo lubi pączki?). Jeśli będzie druga seria – wszystko w
porządku. Jeśli nie… to trochę słabo.
Wada
numer dwa: ja wiem, że to komedia i że ma być optymistycznie, lekko i
przyjemnie, ale nie tak całkiem głupkowato – tylko trochę trudno było mi
przejść do porządku dziennego nad „życiowymi mądrościami”, które ni z tego, ni
z owego serwowali sobie nawzajem bohaterowie (największe banały plecie Haru,
próbując podnieść na duchu Oshimę). Na szczęście było tylko kilka takich scen –
wystarczyło, żeby mnie przekonać, że Tonari
no Kaibutsu-kun jednak ma wady i mogę już spać spokojnie…