poniedziałek, 28 października 2013

Eden of the East - Higashi no Eden


11 odc. x 22 min.
2009
Production I.G.
reż. Kenji Kamiyama

Już bardzo dawno temu chciałam napisać o Eden of the East, ale nie umiałam się do tego zabrać, bo to anime onieśmiela mnie tym, że jest tak dobrze zrobione – naprawdę rzadko spotyka się serię tak świetnie zaplanowaną, spójną i intrygującą. Trudno też napisać o niej coś konkretnego, żeby nie psuć niespodzianki tym, którzy zechcą to obejrzeć – a naprawdę warto. Ale spróbuję ;-)



Zaczyna się według najlepszych tradycji: od trzęsienia ziemi, którym dla młodej Saki Morimi jest spotkanie Akiry Takizawy przed Białym Domem. Nieznajomy chłopak ratuje ją przed przykrym spotkaniem z policją... radośnie wymachując bronią na ulicy. Niecodzienny widok. Aha – czy wspominałam, że Takizawa jest na golasa? No więc stoi tam na krawężniku, szeroko uśmiechnięty, nagi jak go Pan Bóg stworzył, a poza bronią ma przy sobie tylko telefon komórkowy (może w celu złożenia ewentualnych zażaleń do Stwórcy?). Po kilku obfitych w wydarzenia chwilach policja i Morimi ruszają w pościg za Takizawą ulicami D.C. A potem jest już tylko zdziwniej i zdziwniej…



Na pierwszy rzut oka Saki Morimi może się wydawać dość gapowata, bo jej główną rolą przez całe jedenaście odcinków jest dziwienie się i zadawanie pytań. Trudno jednak mieć do niej o to pretensje, bo widzowie zajmują się dokładnie tym samym i są niewiele od niej mądrzejsi, jeśli chodzi o odkrywanie tajemnic Takizawy. Czy to możliwe, że ten z gruntu sympatyczny młody człowiek jest terrorystą? Co ma wspólnego z wydarzeniami określanymi w Japonii jako Careless Monday? Do czego służy jego dziwny telefon i kim jest Juiz, gotowa spełniać wszystkie jego zachcianki? Czy naprawdę wymordował dwadzieścia tysięcy młodych niestudiujących-niepracujących (NEET) Japończyków? Oczywiście najprościej byłoby zapytać o to wszystko samego Takizawę, z którym Saki jest w coraz cieplejszych stosunkach – gdyby nie to, że chłopak stracił pamięć.



Eden of the East to bardzo oryginalna, przemyślana i świetnie wyreżyserowana seria. Szczerze mówiąc, już dawno przyzwyczaiłam się przymykać oko na fabularne niekonsekwencje w różnych anime, przyjmując, że tak to już jest – i chyba dlatego ciągle nie mogę wyjść z podziwu nad Eden of the East, któremu nic takiego w żadnym razie nie można zarzucić (ale to pewnie nic dziwnego, skoro za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest Kenji Kamiyama). Wiem, że wyważona recenzja powinna zawierać też omówienie mankamentów dzieła, ale mnie w tej serii podoba się wszystko: postaci (szczególnie kontrast między nieco melancholijną, ufną i trochę dziecinną Saki a energicznym, pewnym siebie Akirą), muzyka (Kenji Kawai!), tempo akcji (połączenie dynamizmu i chwil lirycznego wyciszenia), rysunek postaci (Chika Umino!), opening (ciekawy, nowatorski collage), poczucie humoru (nawet ci wszyscy chłopcy bez spodni mi nie przeszkadzali, taka jestem!) – no wszystko. I dlatego gorąco polecam tę serię Waszej uwadze.




Uwaga na koniec: seria składa się z jedenastu odcinków, a jej kontynuacją jest film King of Eden (80 min.); w moim wydaniu do płyty dołączone jest „streszczenie” serii zatytułowane Air Communication – w żadnym wypadku tego nie oglądajcie! To nie jest skompresowana wersja wcześniejszych jedenastu odcinków, tylko jakichś chory twór, którego oglądanie przypomina trochę przymusową rozmowę z ciotką, która uparła się pokazywać nam kolekcję rodzinnych zdjęć (postaci komentują z offu, co się dzieje na ekranie, i jest to absolutnie nieznośne). A kiedy już obejrzycie Eden of the East i King of Eden, możecie sięgnąć po drugi film – Paradise Lost. Ja się jeszcze nie odważyłam (a nuż nie będzie tak dobry jak pierwsza seria i King of Eden?), ale lada dzień…! :-)         




niedziela, 8 września 2013

K-ON!


12 odc. po 24 min.
Studio Kyoto Animation
reż. Naoko Yamada 
2009

Zanim zaczęłam oglądać K-ON!, spotykałam się i z bardzo pochlebnymi, i z całkiem negatywnymi recenzjami tej serii. Nie byłam pewna, czy w takim razie warto poświęcić czas choćby na jeden odcinek, ale po raz kolejny zaufałam mojej intuicji estetycznej, która na widok K-ON-owej kreski powiedziała „taaaak!”. W tej chwili mogę powiedzieć, że rozumiem zarówno przeciwników, jak i zwolenników tego anime, przy czym sama zaliczam się do tej drugiej grupy. 
To, że przez całe dwanaście odcinków tak naprawdę niewiele się dzieje, a główny dylemat moralny bohaterów dotyczy kwestii tak ważkiej, jak to, czy wziąć się do roboty, czy może jednak napić herbaty i zjeść ciasteczko, może zniechęcić, zgadzam się. Poza tym w K-ON! nie ma dramatów miłosnych, konfliktów międzypokoleniowych, decyzji zmieniających życie (chociaż… w pewnym sensie…) i innych fajerwerków. No więc co tam mamy, tak właściwie? Cztery bohaterki – i to wystarcza. (W bonusie dorzucono też absolutnie sfiksowaną nauczycielkę).   
Ritsu, Mio, Yui i Mugi chcą założyć szkolny zespół muzyczny – a przynajmniej tak deklarują. Rzecz w tym, że brakuje im: czasu, motywacji, pracowitości, energii, a w jednym przypadku także podstawowych zdolności. To nie powinno się udać. A jednak… 



Tajemnicą sukcesu tych czterech sympatycznych dziewcząt jest przyjaźń – to właśnie dzięki solidarności, miłej atmosferze i wzajemnej akceptacji udaje im się zmienić najbardziej leniwą, roztrzepaną i oportunistyczną z nich w oddanego członka zespołu. Mowa tu o Yiu, gitarzystce, która jest według mnie najciekawszą postacią serii. Myślę, że nie da się jej tak naprawdę polubić, nie znając kogoś podobnego we własnym życiu. Ja mam taką przyjaciółkę: osobę z wielkim sercem, która byłaby w stanie przespać całe swoje życie, gdyby jej tylko na to pozwolić, która jest tak roztrzepana, że kiedyś zgubiła się w Tesco i dzwoniła po pomoc, która raz wpadła do męskiej toalety przez pomyłkę, bo… chciała kupić cytryny, która jest w stanie spóźnić się gdzieś siedem godzin… Ludzie mawiają o niej, że jest istnym utrapieniem, ale nie sposób jej zapomnieć czy przestać się dziwić jej wyjątkowemu talentowi do pakowania się w kłopoty i spadania zawsze na cztery łapy. Oglądając K-ON!, myślałam o niej i odnajdywałam wiele jej cech w przesympatycznej, ciepłej Yui. 



Pozostałe dziewczęta: Ritsu, Mio i Mugi też są bardzo barwnymi postaciami i świetnie się uzupełniają. Jeśli ktoś nie zostanie od razu fanem Yui, pewnie zwróci uwagę przede wszystkim na atrakcyjną, pracowitą Mio, która łączy w sobie stanowczość z wstydliwością. Ritsu jest energiczna i niezdyscyplinowana, a Mugi słodka i mocno „odklejona” od codzienności. Razem tworzą naprawdę wybuchową mieszankę, ale na razie zamiast podbijać świat, wolą… napić się herbatki. 

W K-ON! poza bohaterkami bardzo podobała mi się konsekwencja założeń serii. Zwykle jeśli mamy anime opowiadające o grupie uczniów, nie obejdzie się bez szkolnych miłości – bezdyskusyjnie. Tymczasem twórcy K-ON postanowili nie pakować zbyt wielu grzybów w barszcz, co według mnie wyszło tej serii na dobre (zaznaczam, że to nie jest tak, że nie lubię sobie pooglądać miłej haremówki czy porządnego szkolnego romansu). To historia o przyjaźni i pasji – koniec, kropka. 



Krótkie pochwalne słowo o grafice: nigdy dotąd nie spotkałam w anime bohaterów, których wygląd tak idealnie oddawałby ich charakter: ciepło, życzliwość, zadziorność, nieśmiałość, dobroć, przekorę… Dotyczy to nie tylko Yui, Mugi, Mio i Ritsu, ale także Ui, młodszej siostry Yui, która jest kolejną bardzo udaną postacią (dużo bardziej niż Azusa, która nieco później dołącza do zespołu).   




W negatywnych recenzjach K-ON! zazwyczaj narzekano na nudę; z jednej strony to rozumiem, a z drugiej – nie. Wiem, że gusta są różne, ale naprawdę trudno mi wyobrazić sobie kogoś zupełnie odpornego na wyjątkowy urok tej serii i jej subtelny, ciepły humor (słowo „pąkle” ciągle wywołuje we mnie dziki chichot). Mnie K-ON! urzekło bez reszty – oglądając kolejne odcinki, czułam się jak na wakacjach (a jako że bardzo dawno nie miałam wakacji, ma to swoją wagę). Może rzeczywiście nie warto oglądać K-ON! jeśli ma się ochotę na mechy, urywanie głów i mroczne tajemnice, ale jeśli potrzebujecie niegłupiego poprawiacza nastroju – jeśli macie wrażenie, że ludzie dookoła was nie doceniają wagi ciastek w życiu – jeśli chcecie odpocząć od obowiązków i zebrać siły – K-ON! to właściwy wybór.     




czwartek, 5 września 2013

Toradora!


25 odc. po 24 min
2008
Studio J.C. STAFF
reż. Tatsuyuki Nagai

Pierwszy odcinek Toradora! nie zainteresował mnie na tyle, żebym chciała oglądać następne, ale po jakimś czasie (zachęcona recenzją Tristezzy) postanowiłam dać tej serii jeszcze jedną szansę. I tym razem obejrzałam do końca. Nie żałuję, chociaż Toradora! nie okazało się ani tak wyjątkowe jak Tonari no kaibutsu-kun, ani wzruszające jak Bokura ga ita, ani tak zabawne jak Lovely Complex. Było przyjemnie i naprawdę miło spędziłam czas w towarzystwie wiernego Ryuuji, nieposkromionego Kieszonkowego Tygrysa, energicznej Minori i ich przyjaciół – ale jestem w stanie podejść do tej serii krytycznie i z dystansem (rzadko mi się to zdarza, więc zaznaczam uroczyście). 



Główna linia historii jest prosta, by nie powiedzieć banalna: dwoje uczniów z tej samej klasy – Takasu Ryuuji i Aisaka Taiga – zawiązuje tajny sojusz, aby pomóc sobie nawzajem w zdobyciu uczuć ich „upatrzonych” sympatii, Minori i Kitamury. Oczywiście sojusz przeradza się w przyjaźń i oczywiście wszyscy wiemy, jak to się skończy. Na szczęście seria skupia się przede wszystkim na aspekcie przyjaźni, a olśnienie przychodzi dość późno (to była wada Lovely Complex – pewne rzeczy stały się jasne zbyt szybko i duża część akcji ograniczyła się do emocjonalnej szarpaniny; dobrze, że na wesoło…) i prowadzi do zaskakującego zakończenia. 



Dlaczego warto obejrzeć Toradora? Przede wszystkim dla ciekawych bohaterów. Ryuuji na pierwszy rzut oka może się wydawać mało interesujący: dość nieśmiały i skromny chłopiec o złotym sercu, który uwielbia gotować i sprzątać… niby to nic takiego, a jakoś nie spotyka się takich osób na każdym kroku, prawda? Jego bezinteresowna (chociaż ta bezinteresowność jest w pewnych przypadkach dość niejednoznaczna) chęć niesienia pomocy przyjaciołom i bezwzględna wierność kapryśnej Taidze (z którą nie miał łatwego życia) bardzo mnie ujęły i dlatego przymknęłam oko na jego dość nieudaną moim zdaniem „cechę szczególną” czyli aparycję młodocianego mordercy, odziedziczoną po tatusiu-mafiozie. Przebojowa, agresywna i dzika Taiga paradoksalnie bardzo pasuje do cichego Ryuujiego i oczywiście jest najbardziej rozpoznawalną postacią całej serii. Muszę przyznać, że jest rzeczywiście urocza i mimo swojej emocjonalnej „nierówności”, bardzo wiarygodna psychologicznie (może pomijając walkę na miecze w szkole). 



Pozostała część szkolnej paczki też została ciekawie przedstawiona: idealny Kitamura ma też swoje szalone i nieprzewidywalne oblicze (na przykład lubi się rozbierać publicznie…), piękna Ami umiejętnie rozbija całą grupę (żeby nie było nudno) i potrafi strzelić naprawdę zabójczą uwagą podsumowującą jakąś skomplikowaną relację uczuciową, Minori… No właśnie, radosna, energiczna, wspaniałomyślna Minori. Dziwna, spięta jak cała garść agrafek Minori. To bardzo specyficzna postać i właściwie ciągle nie wiem, co o niej myślę. Ami nazwała ją słońcem i to w pewnym sensie prawda – Minori jest stworzona do tego, żeby być w centrum, bo ma naprawdę wielki potencjał i fascynująco nakichane w głowie. Myślę, że spokojnie można by stworzyć ciekawą serię, której byłaby główną bohaterką. Rzecz w tym, że Minori występuje w Toradora!, a tutaj jest dla niej trochę za ciasno, bo to przecież Taiga i Ryuuji skupiają na sobie zainteresowanie widza. Niezależnie jednak od tego czy jest na swoim miejscu, czy nie, polubiłam ją.



Najbardziej jednak z drugoplanowych postaci zaciekawiła mnie Yasuko, matka Ryuujiego – najbardziej nietradycyjna rodzicielka jaką można sobie wyobrazić. Poza tym, że jest przesympatyczna, została też wspaniale dopasowana graficznie. Jest jednocześnie atrakcyjna, niewinna, naiwna, ciepła i uroczo roztrzepana. 



Jak już wspominałam na początku, fabuła nas nie zadziwi, ale można liczyć na kilka ciekawych zwrotów akcji. Nie jest to seria opowiadająca bardzo serio o uczuciach (jak Bokura ga ita), ale nie można odmówić jej konsekwencji fabularnej i – mimo wszystko – oryginalności. Toradora! ma rzeszę fanów i chociaż ja jestem niezmiennie w obozie Ouran Host Club i Haruhi Suzumiyi - rozumiem ich ;-))




wtorek, 6 sierpnia 2013

To tylko przerwa :-)

Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wcale nie mam zamiaru niecnie porzucić tego bloga - ta cisza to tylko chwilowa przerwa, niedługo wznowimy nadawanie! Łykam kolejne anime i na pewno pojawią się nowe recenzje. Więcej informacji o naturze przerwy na blogu-matce Kuzynka Sasza Poleca 

czwartek, 23 maja 2013

Anime, którym nie dałam rady

Jak sama nazwa wskazuje, na moim blogu planowałam przede wszystkim polecać (a nie odradzać) czyli pisać tylko o tym, co mi się podobało (bo na resztę szkoda czasu). Jednak ostatnio tak piałam z zachwytu nad Hotarubi no mori e czy Tonari no kaibutsu-kun, że aż mi się zrobiło nieswojo od tej pochwalnej słodyczy i postanowiłam jednak napisać o anime, które mi się podobały mniej lub wcale. Żeby nie było, że jestem takim bezkrytycznym otaku ;-)

Niektórym ta lista pewnie wyda się bluźniercza (bo wszyscy kochają Fairy Tail;-)), więc od razu zaznaczam, że to nie jest tak, że uważam te serie za beznadziejne - po prostu z różnych powodów nie wciągnęły mnie na tyle, żeby je dalej oglądać. Do przynajmniej jednej z nich planuję wrócić i spróbować jeszcze raz.



1. Princess Tutu
Nie ogarnęłam. Dziwaczna kreska na początku mnie przyciągnęła, zafascynowała i zaniepokoiła, ale poplątanej fabule dość szybko udało się unieszkodliwić cały mój zapał i zamienić mnie w zdezorientowane kaczątko. Ale sso chozi? Recenzja na Tanuki sporo wyjaśnia (i sugeruje, że rzecz jest dobra), ale to, że nie jestem w stanie sama się w tym połapać bez instrukcji obsługi, sfrustrowało mnie na tyle, że dałam sobie spokój.




2. Toradora!
Tak, proszę nie krzyczeć, na pewno spróbuję jeszcze raz! :-) Kreska mi się bardzo podoba, główna bohaterka jest przesłodka, wszyscy chwalą, obejrzałam trzy odcinki... i zdechło. Nie wiem czemu, może dlatego, że motyw groźnego "mafijnego" wyglądu skrywającego gołębie serce został fajnie obśmiany w moim ukochanym Ouran Host Club i tutaj wydawał mi się mało odkrywczy. A może dlatego, że to takie anime, które trzeba brać na dwa razy - tak twierdzi w swojej recenzji Tristezza, a ja jej wierzę :-)




3. Fairy Tail
Ta seria ma ogromną rzeszę fanów i właściwie wcale mnie to nie dziwi - jest zabawna, lekka, ładnie narysowana, optymistyczna, przyjemna... Dla mnie okazała się zbyt lekka - obejrzałam dziesięć odcinków (które bardzo dobrze mi zrobiły na psychikę) i tyle. Wiem, że od komedii fantasy nie można oczekiwać wielkiej głębi, więc nie oczekiwałam, ale mimo wszystko poczułam się rozczarowana. Pewnie obejrzę jeszcze kilka odcinków, jeśli będę miała ochotę na lekki przerywnik, ale no - za serce mnie nie chwyciło.




4. Code Geass - Lelouch of the Rebellion
Przyznam, że sama się zdziwiłam, że nie dałam rady tego skończyć. Bardzo ciekawa, konsekwentna (co nie jest w anime regułą...) wizja alternatywnej historii Japonii i całego świata, oryginalna kreska, wyraziści bohaterowie (może nie wszyscy, ale większość), mechy są, ale nie za dużo, tajemnicza dziewczyna jest, moralnie niejednoznaczne wybory są, walka o władzę jest, dynamiczna akcja jest... Obejrzałam 17 odcinków z 25 i fascynacja walką buntownika Leloucha ze Świętym Imperium Brytanii we mnie osłabła. Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że to dlatego, że nie ma tam komu kibicować. Anime jest niezłe, naprawdę niezłe, ale ani Lulu, ani Suzaku, ani C.C. nie wzbudzili mojej sympatii na tyle, żebym przejęła się ich losami. Trochę to wynika z ogólnej koncepcji serii - w tym ponurym świecie każdy musi się jakoś pobrudzić i trudno tu kogoś lubić.




5. Dragon Crisis
Właściwie mi się podobało, ale jako że w ciągu 3 pierwszych odcinków główny bohater poznał dziewczynę, ocalił dziewczynę, odkrył ich zapomnianą przeszłość, pogodził się z dziedzictwem swoich rodziców, znalazł nowych przyjaciół i nowe hobby, pokonał złego smoka i się zaręczył - uznałam, że właściwie jestem już usatysfakcjonowana i nie muszę oglądać dalej.
Jedno muszę jednak przyznać: Rose to naprawdę jedna z najbardziej uroczych postaci anime. (widzicie, wcale nie tak łatwo wziąć mnie na piękne oczy!;-))




6. Clannad
Tutaj problemem była grafika - to dla mnie bardzo ważne w anime, lubię kreskę z charakterkiem, a tu miałam wrażenie, że oglądam serię o słodkich żelkowych misiach. Jak rozumiem w Clannad chodzi głównie o uczucia, emocje itd., a ja z tych budyniowych, podobnych do siebie buziek nic nie mogłam wyczytać, więc się poddałam. Może niesłusznie, bo to podobno fajna seria, ale dla mnie było zbyt pastelowo....

Jeśli ktoś ma ochotę powiedzieć dobre słowo o którymś z tych anime, zapraszam. Nie odradzam nikomu ich oglądania, oczywiście każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie, a myślę, że warto chociaż spróbować, bo to serie bardzo popularne. A może komuś też się nie udało przez nie przebrnąć? ;-)

 




   

    

poniedziałek, 25 marca 2013

Hotarubi no mori e

Hotarubi no mori e
2011
45 min.
reż. Takahiro Oomori
Studio Brains-Base
na podst. mangi Yuri Midorikawa


Przyzwyczaiłam się już do czasowego rytmu anime: ok.25-minutowe odcinki (jeszcze tylko jeden i idę spać, obiecuję!) albo pełnometrażowe filmy po 90 lub 120 minut (niedzielne seanse). Tymczasem okazuje się, że w 45 minut można opowiedzieć wspaniałą historię.

Hotarubi no Mori e to opowieść o przyjaźni małej dziewczynki i Gina, leśnego ducha, który kiedyś był człowiekiem. Hotaru poznaje swojego osobliwego towarzysza podczas spędzania wakacji u dziadka: sześciolatka gubi się w lesie nawiedzanym przez duchy i nagle pojawia się przed nią młodzieniec w białej masce i obiecuje ją odprowadzić. Hotaru, z twarzą ciągle mokrą od łez, rzuca się z otwartymi ramionami, by objąć swojego wybawiciela i… dostaje w łeb. A potem jeszcze kilka razy – tyle, ile trzeba, żeby się skupiła (wiecie, jakie są sześciolatki;-)) i zapamiętała, że pod żadnym pozorem nie może dotknąć chłopca. W końcu do Hotaru dociera, że to nie są żarty i jeśli nie zastosuje się do tego zakazu, tajemniczy młodzieniec zniknie. Gin wyprowadza dziewczynkę z lasu, ale Hotaru wraca: następnego dnia, i kolejnego, aż do końca wakacji, a potem co roku latem. W miarę jak zmniejsza się różnica wieku między nimi i rośnie tęsknota, która nie pozwala im o sobie zapomnieć, pragnienie bliskości staje się coraz bardziej nieznośne…



Fabuła tej eliptycznej, poetyckiej opowieści koncentruje się na wydarzeniach z wakacji, zaś o zwykłym życiu Hotaru dowiadujemy się bardzo niewiele, a nawet i te krótkie ujęcia odnoszą się zawsze do lata, marzeń o Ginie oraz lasu duchów. Ta konsekwentna kompozycja sprawia, że opowieść – pomimo że toczy się niespiesznie, a napięcie odczuwa się tylko w wymiarze emocjonalnym – jest spójna i harmonijnie się rozwija. Opowieść o Hotaru i Ginie została przedstawiona bardzo subtelnie i naturalnie, bez przesadnego dramatyzmu, a jednak pod jej lekkością kryje się bardzo przemyślana struktura, przywodząca na myśl klasyczne tragedie: mamy tu od pierwszego aktu strzelbę i ona oczywiście wypala, kiedy trzeba.



Można nazywać Hotarubi no Mori e przypowieścią o potrzebie bliskości lub akceptacji odmienności, ale wydaje mi się, że ta historia jest na tyle eteryczna (jak sam Gin), że nie powinno się jej obciążać takimi kamiennymi wstęgami rodem z posągów nagrobnych. Chociaż ta historia nadawałaby się na jakąś legendę, rozgrywa się jednak współcześnie, a jej romantyczny wydźwięk został zgrabnie zestawiony ze scenami komicznymi lub dobrodusznie trywialnymi (źródłem tej „przyziemności” jest przede wszystkim sympatyczny dziadek Hotaru – a to pluje pestkami arbuza, a to obcina sobie paznokcie u nóg…).

Bardzo przypadła mi do gustu ta nastrojowa, prosta i ciepła opowieść – warto poświęcić 45 minut, by poprzechadzać się po cudownie zielonym, poznaczonym plamami słońca lesie duchów i na chwilę zapomnieć o wszystkim.    


sobota, 23 marca 2013

Tonari no Kaibutsu-kun - My little monster



Tonari no Kaibutsu-kun (My little monster)
2012
13 odc. x 24 min.
reż. Hiro Kaburaki, Norihiro Naganuma
Studio Brains-Base
na podst. mangi: Robiko

Błogosławione niedoskonałości

Zdałam sobie sprawę, że bardzo lubię, kiedy anime ma kilka wad, które łatwo wskazać. Większość – jak wiemy – ma. Takie na przykład Elfen Lied składa się praktycznie z samych wad, a jednak mi się podobało. Nie chodzi o to, że piętnowanie tych niedociągnięć sprawia mi jakąś szczególną satysfakcję – te wady raczej mnie uspokajają. Pomagają mi nabrać dystansu i oszukiwać się, że wcale nie jestem takim szalonym otaku, jak się wydaje wszystkim moim znajomym. Słowem, kiedy włącza mi się zdrowy krytycyzm, mogę jakoś ogarnąć swój namiętny zachwyt nad anime i szerzej: Japonią.
Z Tonari no Kaibutsu-kun miałam poważny problem, bo bardzo trudno było mi znaleźć w nim jakiekolwiek wady. Nie pomagało też, że to komedia, więc z zasady więcej rzeczy uchodzi. A już na pewno nie pomagało mi, że to komedia, która trafia bez pudła w mój typ poczucia humoru. No więc kiedy wreszcie znalazłam te kilka wad, naprawdę odetchnęłam z ulgą. Ale musiałam się naprawdę postarać, żeby się do czegoś przyczepić…  

Yoshida i Shizuku czyli mieszanka mocno wybuchowa

Głównymi bohaterami serii są Haru Yoshida i Mizutani Shizuku, uczniowie z tej samej klasy liceum, którzy tak naprawdę nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego – przede wszystkim dlatego, że Haru zniknął już po pierwszym dniu i dotąd się w szkole nie pojawił. Zdesperowana nauczycielka zleca Shizuku przekazanie notatek z lekcji krnąbrnemu koledze; z uwagi na złą sławę, jaką cieszy się – właściwie zasłużenie – Haru, nie jest to szczególnie atrakcyjna misja. Shizuku gotowa jest jednak wiele znieść, ponieważ nauczycielka (komicznie lękająca się Haru) zniżyła się do przekupienia tej wzorowej uczennicy, a Shizuku głupia nie jest i wie, gdzie stoją konfitury. Ale chyba nawet ona nie spodziewała się, że Yoshida na jej widok najpierw wyskoczy przez okno, potem na nią napadnie, a na koniec ogłosi, że jest jego wspaniałą przyjaciółką. Co na to Shizuku? Cóż, w każdym innym przypadku wzruszyłaby ramionami i olała oszołoma. W każdym innym przypadku.



Shizuku i Haru to bardzo ciekawa para; pozornie dzieli ich właściwie wszystko: ona jest chłodna i opanowana, a on w gorącej wodzie kąpany, nieobliczalny i radośnie postrzelony. Tak naprawdę są jednak do siebie bardzo podobni: skrajnie aspołeczni (ona, bo najważniejsza jest dla niej nauka, a nie przyjaciele – Shizuku równie dobrze mogłaby egzystować w kosmosie, bo tam byłoby przynajmniej cicho – on, bo nie potrafi znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół, chociaż tak bardzo się stara), ponadprzeciętnie inteligentni oraz (chociaż w przypadku Haru nie od razu to widać) zamknięci w sobie i niepoukładani (tak, Shizuku też). Mimo tych podobieństw mówią zupełnie innymi językami i dużo czasu upłynie, zanim zaczną się jako tako rozumieć. Jak to powiedział jeden z bohaterów tego anime: to będzie prawdziwa jazda bez trzymanki.




Potwór

Na początku nie zwróciłam szczególnej uwagi na tytuł, który przetłumaczono na angielski jako My little monster albo The monster next to me. Jako że na openingowej piosence (swoją drogą bardzo fajnej i pełnej pozytywnej energii… gdyby nie te wstawki: „baby, baby”, ech) widzimy, jak Shizuku zakłada smycz na szyję Haru, od razu wiadomo, że to on jest tym potworem. Agresywny, porywczy, nieopanowany, wzbudzający lęk w innych, łamiący wszelkie zasady – wszystko się zgadza. Potem jednak, kiedy bliżej poobserwowałam sobie Shizuku (szczególnie jej zachowanie w domu), doszłam do wniosku, że się pomyliłam, bo to ona jest prawdziwym potworem. Bardzo przyjemnie słuchać jej mistrzowskich ripost – zwłaszcza będąc po drugiej, bezpiecznej stronie ekranu.
A tak naprawdę oczywiście mamy tu do czynienia z dwoma potworami, jednym gorszym od drugiego. Dwa zakochane potwory.





Słodka idiotka, snob i inni

Jak to zwykle w komediach romantycznych bywa, ona i on niemal całkowicie dominują opowieść, a pozostali bohaterowie stanowią tylko tło. Trzeba przyznać, że w Tonari no Kaibutsu-kun postaci drugoplanowe zostały bardzo starannie dopracowane i są niewątpliwym atutem tej serii. Moją sympatię wzbudziła przede wszystkim Natsume, która na początku wydaje się słodką idiotką – nie, wróć, ona jest słodką idiotką: najmilszą słodką idiotką, jaką można sobie wyobrazić, pełną dobrej woli i uroczo roztrzepaną. Polubiłam też Yamakena, który teoretycznie należy do czarnych charakterów w tej serii – teoretycznie, bo praktycznie nie ma tu wcale czarnych charakterów; może poza tajemniczym bratem Haru, Yuzanem: niby przedstawia się go jako zło wcielone, ale tak naprawdę widz może mu zarzucić tylko tyle, że chłopak nieprzyzwoicie obżera się słodyczami. Yamaken też się nie nadaje na przeciwnika głównych bohaterów, bo jest tak czarująco snobistyczny, bezsensownie dumny i skrycie nieporadny, że – paradoksalnie – nie da się go nie lubić. Biedak nawet nie może oddalić się z godnością po wygłoszeniu jakiejś miażdżącej riposty, bo jest tak dalece pozbawiony orientacji przestrzennej, że w końcu ktoś go musi odprowadzać. Rzecz w tym, że Shizuku i Haru tak naprawdę wcale nie potrzebują antagonistów – jest jasne, że sami doskonale sobie poradzą z utrudnianiem sobie życia.



Dużo mniej przekonała mnie do siebie Oshima i Sasayan, którzy niczym szczególnym się nie wyróżniają i tworzą, powiedziałabym, właściwe tło. Drugim składnikiem tego tła jest grupa potakiwaczy otaczająca znudzonego panicza Yamakena – jeszcze nigdy dotąd nie spotkałam się z tak trafnym przedstawieniem bandy kretynów. Są tak beznadziejni, że nawet nie zapamiętałam ich imion. Jest to dodatkowy, dość nieoczekiwany smaczek tego anime.
No i… jest jeszcze Mi, kuzyn Yoshidy. Trudno go właściwie zaliczyć do jakiejś grupy postaci, bo jest zawsze jakby trochę poza wydarzeniami; jakby z innego świata. Nie rozstaje się z ciemnymi okularami i właściwie nigdy go tak naprawdę „nie widać”. Jest przez to intrygujący i nieuchwytny – i wcale się nie dziwię, że jedna z bohaterek całkowicie straciła dla niego głowę ;-)

Elitarni (czytaj: bardzo nieliczni) czytelnicy mojego ekskluzywnego (czytaj: nikomu właściwie nieznanego) bloga dość często trafiają tu, wpisując w wyszukiwarkę magiczne słowa: „anime podobne do Lovely complex” lub „podobne do Bokura ga ita”. No więc: TAK! DOBRZE TRAFILIŚCIE. Tonari no Kaibutsu-kun jest podobne do obu tych serii; powiedziałabym, że w pewnym sensie plasuje się dokładnie pośrodku: mniej poważne i dramatyczne niż Bokura ga ita i lepiej zrobione niż Lovely complex. Przyznaję, że z tych trzech serii Tonari no Kaibustu-kun podobało mi się najbardziej.   

Gdzie te wady?

Otóż znalazłam dwie wady w tym anime. Po pierwsze: jeszcze nie ma drugiej serii i nie wiadomo czy będzie. To naprawdę poważna sprawa! ;-) O ile pierwszy odcinek (Siedzę obok Yoshidy) jest absolutnie wystrzałowy i tak napakowany akcją, że właściwie reszta odcinków w pewnym sensie tylko próbuje za nim nadążyć i wyjaśnić, czemu tak się stało, a tyle ostatni pozostawia wyraźny niedosyt. Nie chodzi tylko o „domknięcie” opowieści o związku Shizuku i Haru, bo w otwartym, ale dopracowanym zakończeniu nie byłoby nic złego – po prostu zostało sporo luźnych wątków (przede wszystkim ten związany z Natsume) i niewyjaśnionych spraw (no co jest nie tak z tym Yuzanem, poza tym, że za bardzo lubi pączki?). Jeśli będzie druga seria – wszystko w porządku. Jeśli nie… to trochę słabo.

Wada numer dwa: ja wiem, że to komedia i że ma być optymistycznie, lekko i przyjemnie, ale nie tak całkiem głupkowato – tylko trochę trudno było mi przejść do porządku dziennego nad „życiowymi mądrościami”, które ni z tego, ni z owego serwowali sobie nawzajem bohaterowie (największe banały plecie Haru, próbując podnieść na duchu Oshimę). Na szczęście było tylko kilka takich scen – wystarczyło, żeby mnie przekonać, że Tonari no Kaibutsu-kun jednak ma wady i mogę już spać spokojnie…