sobota, 15 grudnia 2012

Summer wars

Summer wars
2009
109 min.
reż. Mamoru Hosoda

Kiedy najładniejsza dziewczyna w szkole proponuje Kenjiemu wakacyjną pracę, chłopiec bez wahania porzuca swoje ukochane zajęcie (czyli ślęczenie przed komputerem i współtworzenie wirtualnej społeczności OZ) i wyjeżdża z nią do jej rodzinnej posiadłości w okolicach Uedy. Bardzo jestem ciekawa, czy Kenji zgodziłby się równie chętnie, gdyby od początku wiedział, na czym ma polegać jego zadanie. Otóż beztroska Natsuki wynajęła go, aby udawał jej narzeczonego na rodzinnym spotkaniu z okazji urodzin babci. Kiedy Kenji zostaje zaakceptowany przez seniorkę rodu (a ród to naprawdę imponujący, czcigodny, wielce zasłużony dla kraju – współcześnie zaś hałaśliwy, roześmiany, nieopanowany, a przede wszystkim WIELKI), nie może się już wycofać, chociaż bardzo by chciał. Nie chodzi o to, że Natsuki mu się nie podoba (wręcz przeciwnie!) albo że nie polubił jej rodziny – po prostu Kenji dużo lepiej radzi sobie z liczbami niż z ludźmi, a zwłaszcza ślicznymi dziewczynami, które składają mu niecodzienne propozycje.



Moglibyśmy się tu spodziewać romantycznej komedii pomyłek, tymczasem to nie nieśmiałość i niezgrabność Kenjiego wpakują go w prawdziwe kłopoty, lecz – paradoksalnie – właśnie jego wybitny talent matematyczny. W nocy chłopiec dostaje tajemniczego maila zawierającego skomplikowaną zagadkę liczbową, którą z trudem udaje mu się rozwiązać. Wysyłając odpowiedź z rozwiązaniem, nawet nie wie, że oto zaczęły się… summer wars!



Film Mamoru Hosody, reżysera anime O dziewczynie skaczącej przez czas (recenzja), zrobił na mnie ogromne wrażenie – wszystkie przyznane mu nagrody są całkowicie zasłużone, ba! powinien dostać drugie tyle! Szczególnie imponująca jest jego kompozycja: bardzo bogata, wielowarstwowa, a przy tym czytelna i zwarta. Nie ma w tym filmie ani jednej zbędnej minuty, ale znalazło się miejsce na momenty wyciszenia i zwolnienia tempa akcji, piękne ujęcia detali, małe rodzinne scenki rodzajowe oraz wiele wątków, o których się tylko napomyka (szczenięce zauroczenie Natsuki czarną owcą rodu – ironicznym wujem Wabisuke, przeszłość małego wojownika Kazumy), a które mogłyby rozwinąć Summer wars w całą serię anime. To narracyjne zdyscyplinowanie sprawia, że przez prawie dwie godziny nie sposób oderwać się od tej historii.



Jeśli chodzi o bohaterów… cóż, należy cos tu wyjaśnić. Głównym bohaterem nie jest Kenji. Ani Natsuki. Ani Wabisuke. Najważniejsza w Summer wars jest rodzina i to ona jest główną bohaterką filmu. Nie szkodzi, jeśli nie uda się wam zapamiętać imion wszystkich rubasznych wujków, despotycznych ciotek, frywolnych kuzynek i niezliczonej dziatwy – tu chodzi o więź, a nie o poszczególne osoby, chociaż każda z nich ma do odegrania swoją rolę. Nie chciałabym sprowadzać Summer wars do „bajki z morałem”, bo byłoby to paskudne uproszczenie, ale film ten mówi – między innymi – o dwóch rzeczach: o rodzinie i o wojnie. O tym, na czym polega siła rodziny (niezależnie, czy mówimy o epoce samurajów, czy współczesności) i o tym, jak się wygrywa wojny.



W tej pięknej, spójnej całości zachwycają również detale i różne fabularne drobiazgi: to, z jaką delikatnością zostały przedstawione uczucia Kenjiego, kilka scen prezentujących niezwykłą osobowość seniorki rodu, zderzenie męskiej i żeńskiej części rodziny czy wreszcie sama postać Natsuki. Jedyne, co mi się w Summer wars nie podobało, to grafika świata OZ – o ile śliczna kreska rzeczywistego świata może moim zdaniem konkurować z perełkami ze Studia Ghibli, o tyle OZ jest tak cukierkowe i infantylne, że gdybym sama była destrukcyjnym programem AI, też bym sobie nie żałowała i wysadziłabym w powietrze te wszystkie delfiny i króliczki. Może to również część przesłania tego filmu, całkiem serio…      


niedziela, 9 grudnia 2012

Spice & Wolf - sezon 1


Spice & Wolf
13 odc. po 24 min.
Studio Imagin, 2008
reż.Takeo Takahashi
na podstawie powieści Isuny Hasekury



Spice & Wolf to jedno z tych anime, które na początku skusiły mnie ładną kreską. Z recenzji na Tanuki Anime wywnioskowałam, że nie ma co zbyt dużo oczekiwać po tej serii, ale co tam – przynajmniej sobie popatrzę na ładne obrazy, pomyślałam. Pierwszy odcinek wydawał mi się dosyć dziwny: wędrowny kupiec spotyka tajemniczą wilczą boginię urodzaju, która przybrała postać kobiety z ogonem i uszami lisa. Hm, nie za dużo tego: wilk, lis i plony? Dotąd nie wiem, dlaczego Holo ma lisie, a nie wilcze uszy, ale szybko przestało mi to przeszkadzać, a historia naprawdę mnie wciągnęła, dużo bardziej, niż się spodziewałam.



To anime, zbudowane na sprawdzonym motywie filmu drogi, łączy ze sobą dynamiczną intrygę z ciekawie zarysowanym wątkiem romansowym. Z tym, że intrygi dotyczą… kupiectwa, a romans rozwija się dosyć nietypowo. Główni bohaterowie, Holo i Lawrence, zawierają pakt: on w zamian za pomoc przy transakcjach pomoże jej dotrzeć na Północ, gdzie Holo spodziewa się spotkać swoich nieśmiertelnych pobratymców. W układ nie jest wliczone długofalowe, uroczo podstępne uwodzenie, więc Lawrence mógłby potraktować to jako dodatkową korzyść. Wydaje mi się, że już to wyraźne iskrzenie między nimi wystarczyłoby, żeby nakręcić fabułę, ale poza tym mamy wątek biznesowy.

Na początku niewiele z tych wszystkich finansowych operacji rozumiałam i właściwie planowałam słuchać tego jednym uchem, ale potem zorientowałam się, że te wszystkie informacje o walutach, przelicznikach i „psuciu pieniądza” są ważne i – co mnie bardzo zdziwiło – całkiem interesujące. Okazuje się, że skomplikowana, wręcz szpiegowska intryga nie musi koniecznie dotyczyć zamachu na porządek świata czy sukcesji tronu, ale może z równym powodzeniem rozgrywać się w świecie finansów – nawet i na drobną skalę. Lawrence nie jest jakimś ważnym graczem, tylko zwykłym kupcem, który usiłuje zarobić na własny sklep – i prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałby się wplątać w walutowo-polityczne machinacje, gdyby nie elektryzująca obecność Holo.



Holo, mądry wilk, wręcz uwielbia takie przygody, prawdopodobnie też nowe wyzwania pomagają jej zapomnieć o odrzuceniu, jakiego zaznała jako bogini urodzaju. Można by pomyśleć, że samolubie bawi się tą sytuacją, ponieważ – w odróżnieniu od Lawrence’a – nie ma nic do stracenia. Ale to nie do końca prawda… Holo stara się ukrywać swoje motywacje i prawdziwe uczucia, ale sporo można się jednak domyślić, obserwując jej zachowanie. Na przykład tego, że jest o wiele bardziej wrażliwa i przywiązana do Lawrence’a, niż mogłoby się wydawać.



Dodatkowym smaczkiem tej historii jest kontekst religijny – mamy czasy średniowiecza i Kościół przedstawiany jest jako potężna i wpływowa polityczna organizacja. Co ciekawe, pokazywany jest głównie z zewnątrz i bliżej poznajemy tylko Chloe, będącą w pewnym sensie jego rzeczniczką. Jest to obraz dość naiwny, ale nie sądzę, aby rozbudowanie go było potrzebne (zwłaszcza jeśli twórcy anime nie mieli na to konkretnego pomysłu). Ważne, że Kościół bardzo niechętnie patrzy na przestarzałe relikty dawnych wierzeń (Czy mowa o mnie? – mogłaby teraz zaczepnie zapytać Holo). Gdyby jego przedstawicielom udało się schwytać kobietę-lisa, pobożni ojcowie od razu pobiegliby rozpalać stos. No i cóż – Holo rzeczywiście wpada w ich ręce. Okazuje się, że nieśmiertelna (choć nie do końca) boginka ma swoje słabości, które można wykorzystać, by ją rozbroić. I tym razem nie chodzi o Lawrence’a.



Jest przygodowo, momentami krwawo (prawie wampirycznie), urokliwie, czarująco, magicznie, niebezpiecznie… Spice & Wolf naprawdę przypadło mi do gustu (swoją drogą bardzo ciekawe jest wyjaśnienie tytułu: Wolf – wiadomo, ale Spice?), a zarówno początkowa, jak i końcowa piosenka przyplątały się do mnie na dłuższy czas. Teraz z zadowoleniem zabiorę się do drugiego sezonu. Tylko znajdę kilka smakowitych jabłek…   


wtorek, 9 października 2012

Melancholia i Zniknięcie Haruhi Suzumiyi (2)


cd



Aspekt moe vs powaby książkowego mola nie z tej ziemi
Można uznać, że to nie Kyon jest idealnym przeciwieństwem Haruhi, lecz Yuki Nagato. Ostatecznie Kyon zawsze jakoś reaguje na wybryki swojej bogini (choćby tylko rytmicznym uderzaniem czołem w ścianę), zaś nieziemskiego spokoju Yuki nic nie może zachwiać. Hm, prawie nic, jak się przekonamy w Zniknięciu Haruhi Suzumyi.
Tajemniczość Nagato i jej wieloznaczne milczenie na długo zamydliło mi oczy i dopiero po obejrzeniu obu serii i filmu zorientowałam się, że właściwie Kyon jest zaangażowany emocjonalnie (a może uczuciowo?)  w relację ze wszystkimi trzema pannami: Haruhi, Mikuru i – tak, tak – Yuki. Żadna z tych relacji nie polega na zwykłym zauroczeniu i wymyka się jednoznacznym określeniom, w żadnej też nie dochodzi do jakichś definitywnych rozstrzygnięć, dzięki czemu na wszystkich frontach utrzymane zostaje napięcie.
Najprościej jest z Mikuru – Kyon, jak wszyscy, uważa, że jest słodka, i wydaje się bardzo podatny na jej wdzięki. Haruhi miała rację z tym aspektem moe. Kyon bardzo lubi spędzać czas sam na sam z Mikuru i szuka jej towarzystwa, co bywa niebezpieczne, gdyż Haruhi jest bogiem zazdrosnym. Przeraża go sposób, w jaki Suzumiya bezwzględnie wykorzystuje swoją „zabawkę”, ale nie jest w stanie obronić Mikuru przed atakami Haruhi. A może tak naprawdę wcale nie chce jej bronić? Może Haruhi w stosunku do Mikuru staje się mrocznym alter ego Kyona i robi to, na co on nigdy by się nie odważył?  A może Kyon tak demonstracyjnie interesuje się Mikuru, żeby przekonać samego siebie, że wcale nie szaleje za Haruhi? Hm hm ^^ Dodatkowe zapętlenie na linii Kyon – Mikuru wprowadza starsza wersja Mikuru, która przybyła z przyszłości i najwyraźniej wie więcej o słabości Kyona do młodszej wersji, niż by sobie tego życzył.
Cóż, przyznaję, że ta relacja wydaje mi się najmniej ciekawa. Być może dlatego, że sama Mikuru – słodka, gapowata, uroczo sepleniąca lolitka z ogromnym biustem i małym rozumkiem – budzi we mnie raczej irytację niż sympatię. (Hm, ktoś tu coś mówił o niskich pobudkach w kwestii awersji do danej postaci? Świat bez takich Mikuru, och, kuszące!).       



O ile na widok Mikuru wszystkie serca męskiej populacji North High zaczynają bić szybciej, o tyle Nagato została sklasyfikowana w osobistej skali Taniguchiego jako A minus, czyli krańcowo nieatrakcyjna. Dla mnie Taniguchi nie jest żadnym autorytetem, a typ eterycznego mola książkowego o chłopięcej figurze i wielkich, czystych oczach wydaje mi się całkiem interesujący, ale muszę przyznać, że na tle Haruhi i Mikuru Yuki wygląda bardzo niepozornie. Być może tak właśnie miało być – ostatecznie misja Nagato, która jest rodzajem projekcji pozaziemskiej Jednostki Integracji Danych,  polega na obserwacji tego fascynującego bytu, jakim jest Suzumiya. Obserwator ma być bierny, czujny i niewidoczny. Paradoksalnie, im bardziej Nagato się wycofuje i im więcej milczy, tym bardziej intryguje. Całe napięcie, jakie skumulowało się wokół jej osoby, zostaje w pewnym sensie rozładowane w Zniknięciu Haruhi Suzumiyi. Można powiedzieć, że obie serie należą do Haruhi, ale film to świat Yuki.
A jak to jest z relacją Kyon – Yuki? Trudna sprawa. Czy Yuki można uznać za rywalkę Haruhi? Raczej nie. Kyon należy do Haruhi i kropka. Wyrok boski. A jednak jest taka przestrzeń, w której do głosu dochodzi dziwna tęsknota za niemożliwym, niespodziewana tkliwość, ktoś kogoś ciągnie za rękaw, a jakby chwycił za samo serce. Mimo wszystko jedyną odpowiedzią Yuki – tej prawdziwej Yuki – jest milczenie, a Kyon wybiera świat z Haruhi. Tylko że to ostatnie znaczy też, że wybiera świat, w którym Yuki jest prawdziwie sobą.  



Zupełnie normalny chłopak     
To, dlaczego Haruhi wybrała Kyona, pozostaje tajemnicą, tak samo jak to, dlaczego Haruhi trzy lata wcześniej stała się kimś szczególnym i skąd wzięła się jej moc. Wyjaśnienia tej drugiej kontrowersji raczej się nie podejmę, natomiast jeśli chodzi o Kyona, to wybór Haruhi wydaje mi się zupełnie zrozumiały. Kyon jest po prostu świetny i jego cięte, ironiczne (i autoironiczne) komentarze to jedna z większych zalet obu serii i filmu. Ci, którzy są zagorzałymi fanami Kyona, z największą przyjemnością będą oglądać Zniknięcie Haruhi Suzumiyi, gdyż tam jest go najwięcej, a Haruhi staje się wielką nieobecną i występuje jako swój własny, melancholijny cień.



Tak, zdecydowanie trzeba obejrzeć obie serie, żeby zrozumieć, o co chodzi w filmie. Tak, warto. Tak, film jest najlepszy ze wszystkiego.

Niech będzie cudownie
Życzenie Haruhi, nie, nie życzenie – żądanie – żeby świat był bardziej interesujący i pełen nadzwyczajnych, cudownych wydarzeń może się wydawać dowodem na jej rozwydrzenie i dziecinność. Tymczasem Kyon już na początku przyznaje się, że też chciałby, żeby podróże w czasie były możliwe, a Ziemię odwiedzali przybysze z innych planet, jednocześnie od razu porzucając te marzenia – on wie, że nie ma sensu życzyć sobie takich rzeczy. Liczy się to, co jest realne, czyli na przykład egzaminy szkolne. Haruhi widzi to zupełnie inaczej (co nie przeszkadza jej prześcignąć Kyona w nauce i na każdym innym polu).
Szczerze mówiąc, to pragnienie cudowności na początku nie wydawało mi się obiecującym tropem. Ot, element zawiązania intrygi, punkt wyjścia do zrealizowania fajnego pomysłu na anime. Dopiero przy ostatnim odcinku pierwszej serii złapałam się na tym, że… No właśnie. Przyjrzyjmy się temu odcinkowi – cóż się dzieje? Przez dłuższy czas Kyon i Nagato siedzą w sali Brygady SOS. Nagato czyta, Kyon nudzi się i przysypia. Nagato przewraca kartkę. Wyraz jej twarzy się nie zmienia. Panuje cisza. Kyon przysypia. Natago czyta. Ranyyy, niechże się coś stanie wreszcie! Nudnooo! Niech przybędą kosmici z trąbami zamiast kończyn i zaatakują wszystkich wiązką śmiercionośnych promieni laserów! Niech Mikuru porwą tajni agenci z przyszłości! Niech Koizumi przestanie się uśmiechać! Niech się coś stanie, cokolwiek! Hm, czyli Haruhi czuje się tak przez cały czas?
Takie metafabularne sztuczki skłaniają do zastanowienia się nad głębią tego anime, a konkretnie nad tym, czy ta głębia istnieje, czy jest tam coś jeszcze. No cóż, można poszukać. Interpretacja to zabieg, że tak powiem, integralnie uczciwy – im więcej z siebie dasz, tym więcej wyciągniesz. W przypadku historii o Haruhi Suzumiyi materiału na pewno nie braknie.



Drugim szczególnym trikiem, który wewnętrznie rozbudowuje serie, jest zapętlenie na przestrzeni odcinków „Endless Eight” (seria 2). Niektórzy uważają, że to chwyt poniżej pasa, że twórcy nie mieli tak naprawdę pomysłu na drugą serię, więc po prostu powielili jeden odcinek, zmieniając tylko kilka szczegółów. Mnie się z kolei to nawet podobało, ale a) nie jestem obiektywna, b) oglądając te zapętlone odcinki, byłam w szczególnym stanie ducha, więc ta rozpaczliwa powtarzalność działała na mnie przede wszystkim kojąco. Na pewno ciekawe doświadczenie, oglądać anime z takiej perspektywy. Jako że wiadomo, co się zdarzy, a co się nie zdarzy, można się skupić na szczegółach, które zostały tak pięknie dopracowane, że aż się o to proszą. Nie jest to jednak doświadczenie absolutnie niezbędne i zgadzam się, że przynajmniej połowę tych zapętlonych odcinków można sobie darować. Chyba, że ktoś chce naprawdę dobrze zrozumieć Yuki Nagato.

Co dalej?
Melancholia i Zniknięcie Haruhi Suzumiyi nie każdemu muszą się podobać. Główna bohaterka może irytować, nierówne tempo zniechęcać, a czyściutka, wręcz zbyt idealna kreska kojarzyć się z banalnością niektórych Disneyowskich produkcji. Niektórzy widzowie zobaczą w tym anime tylko lekką komedię, przyjemną, ale w zasadzie płaską. Ci, którzy będą uparcie poszukiwać głębi, w którymś momencie mogą się poczuć głupio. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Haruhi Suzumiya jest projektem na wskroś oryginalnym, niewiarygodnie dopracowanym i po prostu jakością samą w sobie, kultowym anime. A także produktem totalnym – manga, seria anime, film, książki, gadżety (ja mam na przykład dwie koszulki z Haruhi ;-) To dobra wiadomość dla tych, którzy – tak jak ja – dali się całkiem zawojować Suzumiyi. Nie wiem, czy będzie trzecia seria albo kolejny film, ale o dalszych przygodach Haruhi można na pewno przeczytać (moja recenzja na Kuzynka Sasza Poleca).
 
O Haruhi można by mówić jeszcze długo: o zaburzeniu chronologii, o elementach parodystycznych i kpinach z fanserwisu, zdumiewającej dbałości o szczegóły, miniseriach-dodatkach w wersji super-deformed, o muzyce… Ale chyba lepiej po prostu zacząć oglądać.   


Melancholia i Zniknięcie Haruhi Suzumiyi (1)



Melancholy of Haruhi Suzumiya seria 1 i 2 (28 x 25 min.) / Melancholia Haruhi Suzumiyi (2006–2009)
Disappearance of Haruhi Suzumiya / Zniknięcie Haruhi Suzumiyi (2010)
reż. Tatsuya Ishihara
na podstawie książek Nagaru Tanigawy


[Bardzo długo się przymierzałam do napisania o Haruhi, bo kiedy coś mi się bardzo podoba, to jakoś nie znajduję właściwych słów. Ostatecznie wyszła z tego raczej interpretacja niż recenzja. Jest też kilka spoilerów, ale wydaje mi się, że ci, którzy nie mieli nigdy do czynienia z Suzumiyą, nie mają raczej szans zorientować się, w czym rzecz, na podstawie tych kilku aluzji, więc właściwie czuję się usprawiedliwiona ^^].

Błękitny i żółty
Tak naprawdę wcale nie chciałam oglądać Melancholii Haruhi Suzumiyi 1–2. Chciałam obejrzeć Zniknięcie Haruhi Suzumiyi, bo zaintrygowała okładka i soundtrack, który wykorzystywał kompozycje mojego ulubionego Erika Satie. Wydawało się, że paradoksalnie to właśnie film emanuje kuszącą błękitną melancholią, a dwie wcześniejsze serie są radośnie i superenergetycznie żółte. Nie miałam ochoty na szkolne romanse i jakieś dziwaczne przygody – chciałam się tak porządnie, lirycznie posmucić. Wszystkie opisy i recenzje przekonywały mnie jednak, że nic nie zrozumiem ze Zniknięcia, jeśli najpierw nie obejrzę obu serii Melancholii. No to trudno – niech będzie ten żółty, jakoś przeboleję, że przed wymarzonym ładunkiem smętku czeka mnie dobra zabawa…

Nie będę tworzyć fałszywego suspensu i przyznam od razu – obie serie bardzo mi się podobały i absolutnie nie żałowałam, że „byłam zmuszona” je obejrzeć.



Tajfun spotyka żółwia, czyli Haruhi i Kyon
Haruhi Suzumiya, uczennica szkoły North High, zdecydowanie wyróżnia się w klasie – jest bystrzejsza od większości jej rówieśników, bardziej wysportowana, uzdolniona w zaskakująco wielu dziedzinach, atrakcyjna… Być może nic dziwnego w tym, że nie chce się zadawać ze zwykłymi śmiertelnikami i marzy o kontaktach z przybyszami z innych planet i podróżnikami w czasie. Jej koledzy i koleżanki ze szkoły uważają jednak, że jest to dziwne, a sama Haruhi – nieprzyjemnie ekscentryczna. Mimo że Suzumiya wyraźnie odcina się zarówno od wszelkich dziewczyńskich kółek, jak i stroni od chłopców (bo są głupi i beznadziejnie normalni), wszyscy plotkują na jej temat i jest w pewnym sensie popularna. Ogólnie rzecz biorąc – w negatywnym sensie.
Jednak jest ktoś, komu nieoczekiwanie – nieoczekiwanie zwłaszcza dla niego samego – udaje się zbliżyć do chimerycznej koleżanki. Kyon jest w pewnym sensie przeciwieństwem Haruhi: spokojny, ironiczny, zdystansowany, przeciętnie utalentowany i całkowicie normalny. A jednak to z nim Haruhi raczy rozmawiać, a Kyon, chociaż od początku wyczuwa, że taka dziewczyna jak ona oznacza kłopoty, daje się ponieść ciekawości i wkracza coraz głębiej w dziwaczny świat Haruhi. I wtedy następuje katastrofa – Suzumiya, zainspirowana przypadkową uwagą Kyona, postanawia założyć własny klub (bo wszystkie szkolne kluby są oczywiście głupie i nudne), który będzie się zajmował tropieniem niesamowitych wydarzeń i zjawisk paranormalnych. I tak, właśnie Kyon jej w tym pomoże. Czy tego chce, czy nie.



Brygada SOS czyli obcy, miejcie się na baczności!
Haruhi szybko werbuje nowych członków grupy: wraz z przejętą od klubu literatury salą do zespołu zostaje wcielona milcząca, wiecznie zaczytana Yuki Nagato, następna jest Mikuru Asahina, którą Haruhi dosłownie upolowała jako piękny okaz elementu moe, a na koniec przybywa tajemniczy uczeń przeniesiony z innej szkoły – uśmiechnięty Koizumi. Ku zdumieniu Kyona, przerażonego i zniesmaczonego działaniami Haruhi, pozostałym członkom Brygady SOS (jak Suzumiya nazwała swoją grupę) najwyraźniej nie przeszkadza idiotyzm tego wszystkiego. Nagato na wszystko odpowiada „Ok”, nie zmieniając poważnego i nieprzeniknionego wyrazu twarzy, Mikuru cierpliwie znosi przejawy koleżeńskiego molestowania ze strony Haruhi, a uprzejmy uśmiech Koizumiego robi się coraz bardziej irytujący. Wszystko to staje się bardziej zrozumiałe (albo mniej, jak kto woli), kiedy Kyon dowiaduje się, że Mikuru jest przybyszem z przyszłości, Yuki kosmitką w ludzkiej postaci, a Koizumi to esper obdarzony szczególnymi mocami. Cała trójka została wysłana, by obserwować Haruhi, która jest… no właśnie, nie wiadomo kim. Najbardziej skrajna jest wersja Koizumiego, który twierdzi, że Haruhi ma boską moc, stworzyła świat, w którym żyją, i może go w każdej chwili porzucić lub zniszczyć, jeśli wyda jej się zbyt nudny. Dlatego trzeba dbać o jej dobre samopoczucie i spełniać wszystkie jej życzenia. Brzmi to nieco przerażająco dla każdego, kto zna możliwości Haruhi jako zwykłej licealistki.
Wydaje się, że nic łatwiejszego – wystarczy oświecić Haruhi, że zaiste miała rację, istnieją kosmici i podróżnicy w czasie, właściwie na wyciągnięcie ręki. To powinno ją usatysfakcjonować. Niestety, właśnie tego zrobić nie mogą, gdyż konsekwencje zapewne byłyby straszne. Pomyśleć, co mogłaby zmajstrować Haruhi, gdyby wiedziała, że może wszystko… I tu powstaje sytuacja pod każdym względem paradoksalna: podczas gdy Suzumiya na próżno wypatruje niezwykłości w swoim życiu, jej przyjaciele na co dzień muszą brać udział w szalonych przygodach, podróżach w czasie i walkach ze stworzeniami nie z tego świata i na dodatek ukrywać to przed nią. A co najciekawsze, Haruhi, szukając niezwykłych istot, nie zdaje sobie sprawy, że to ona sama jest największą zagadką i najbardziej niesamowitą postacią.
A co z Kyonem? No właśnie. On jako jedyny jest tu normalny. Całkowicie, krzepiąco normalny. Dlaczego więc to właśnie jego wybrała Haruhi?     



Być jak Haruhi Suzumiya
W Melancholii Haruhi Suzumiyi mamy do czynienia z dość ograniczonym gronem bohaterów, a postaci drugoplanowe, takie jako Ryoko, Tsuruya czy młodsza siostra Kyona, raczej nie mają szans na dłużej zająć sceny. Wbrew pozorom nie jest to wada tego anime – napięcia między głównymi bohaterami dostarczają wystarczającej ilości materiału dla rozwoju akcji. Poza tym sama Haruhi jest jak dziesięciu głównych bohaterów.
Czytając różne recenzje, często napotykałam się na dość surową ocenę tej postaci, którą można by streścić tak: „świetne anime, gdyby nie główna bohaterka”. Hm, ale przecież bez Haruhi nie byłoby serii, ba, nie byłoby niczego (jak wierzą wyznawcy haruhizmu;-))  Toż to nagatejska herezja. Świat bez Haruhi, też coś…
No cóż, Haruhi może drażnić i irytować – bo taka właśnie jest: irytująco despotyczna, drażniąco pełna energii. Czy można lubić kogoś tak doskonałego i jednocześnie kolczastego, niedostępnego? Haruhi nie da się oswoić, ani przejrzeć do końca (co w zasadzie jest rzeczywiście cechą czysto boską). Ale nawet na poziomie „normalności” trudno ją znieść: jest we wszystkim najlepsza: w nauce, w sporcie, we wszystkim, czego by nie spróbowała. Jest atrakcyjna i zaskakująco oswojona ze swoim ciałem (co może się wydawać uderzające zwłaszcza w środowisku szkolnym), niepokojąco kreatywna, pewna siebie i bezkompromisowa. Kto nie chciałby być taki jak ona? A właśnie. Może właśnie z tego wynika niechęć do Haruhi? Większość z nas nie jest najlepsza we wszystkim, co robi.



cdn....

niedziela, 26 sierpnia 2012

Bokura ga ita


Bokura ga ita (We were there)
26 odc. x 24 min.
2006
na podstawie mangi Yuki Obata
Studio ArtLand


Po tym, jak zachwyciłam się Lovely complex, nastąpił bolesny czas poszukiwań. Próbowałam szukać czegoś zupełnie innego, potem czegoś podobnego… I jakoś nic mi się nie podobało. Obejrzałam odcinek wychwalanych Chobits, dwa Toradora!, pół Clannad – i nic. Aż w końcu trafiłam na Bokura ga ita.
Na początku oglądało mi się średnio – wyglądało na to, że to dość schematyczna opowieść o narodzinach szkolnej miłości, w dodatku rozwijająca się w żółwim tempie. To, że się nie poddałam po dwóch odcinkach zawdzięczam bardzo pochlebnej recenzji Tanuki Anime – była tak zachęcająca, że przeczytałam ją tylko do połowy, nie chcąc psuć sobie niespodzianki. Jakoś jednak nie było widać tych fajerwerków – Nanami, dziewczyna zupełnie zwyczajna i nieco naiwna, rozpoczyna naukę w nowej szkole i od razu zwraca uwagę na bardzo popularnego Yano. Chłopiec na początku ją fascynuje, potem irytuje, a w końcu – no jasne – Nana zaczyna się w nim zakochiwać. Dość szybko wyznaje mu swoje uczucie, z drżeniem oczekując na odpowiedź. Zaś Yano… przekonuje ją, że to, co do niego czuje, to tylko zauroczenie, bo tak naprawdę Nana zupełnie go nie zna. Zaskakująco rozsądny młodzieniec, prawda? To dopiero pierwsza niespodzianka, w jakie obfituje seria Bokura ga ita.



Mimo że głównym wątkiem pozostaje miłość Nany i Yano, a grono bohaterów jest dość ograniczone, możemy się spodziewać wielu zdumiewających zwrotów akcji. Większość z nich rozgrywać się będzie w przestrzeni uczuciowej, bo poza tym w Bokura ga ita niewiele się dzieje. Nie znaczy to wcale, że będzie nudno – wręcz przeciwnie. Seria rozkręca się powoli, ale jest naprawdę dobrze przemyślana; w którymś momencie okazuje się, że wszystkie te przypadkowe, wydawałoby się uwagi, aluzje, zwyczajne rozmowy, łączą się ze sobą i układają w wyraźny wzór. I nagle to, co wydawało się opowieścią o pierwszej miłości i rozterkach nastolatków, przeradza się w głębokie emocjonalne trzęsawisko… 



Szczerze mówiąc, gdybym wiedziała, że to taki rodzaj anime, pewnie nie zdecydowałabym się na oglądanie tej serii, tak więc bardzo się cieszę, że zostałam zwiedziona pozornym podobieństwem do Lovely complex, bo zdecydowanie nie żałuję, że obejrzałam Bokura ga ita i dałam się wciągnąć.  
Największe wrażenie zrobiła na mnie scena na plaży, kiedy Yano niespodziewanie się otwiera i pokazuje swoją prawdziwą twarz (odc. 12). Czułam się tak, jakbym to ja dostała emocjonalny cios w żołądek, a nie biedna Nanami. Chyba właśnie na tym polega największa siła Bokura ga ita, że potrafi całkowicie pozbawić widza obiektywizmu i przekonać go do opowiedzenia się za jedną z postaci i wierzenia w jej interpretację wydarzeń. Co najdziwniejsze, najczęściej tą postacią, przez której pryzmat oglądamy akcję, jest Nana – osoba, obiektywnie rzecz biorąc, najmniej ciekawa w całym zestawie bohaterów serii. Ta zwyczajność Nany jest przez twórców anime pięknie wygrywana: kiedy to ją spośród wszystkich innych dziewcząt wybiera popularny i cieszący się powodzeniem Yano, inne uczennice od razu pytają: ale dlaczego!? Przecież nie ma w niej nic szczególnego, jest nieciekawa, nawet nie aż taka ładna… Tymczasem ta zwyczajność Nany w pewnym momencie okazuje się czymś bardzo pozytywnym, zaletą, której w pewnym sensie trzeba bronić. W porównaniu z najbarwniejszą z postaci czyli Dużą Naną (zwaną też Głupią Naną), byłą dziewczyną Yano, Mała Nana jest osobą o wiele bardziej godną zaufania, stabilną psychicznie i odpowiedzialną. Czy mielibyśmy odmawiać Nanami prawa do bycia wybranką Yano tylko dlatego, że ma po kolei w głowie i nie musi się zmagać z bolesnymi wspomnieniami dramatycznej przeszłości lub problemami w domu? Odpowiedź jest jasna, ale nawet sama Nana będzie potrzebowała dużo czasu, żeby uwierzyć w siebie.




Liczba bohaterów jest, jak wspomniałam, dość ograniczona: słodka i wrażliwa Nana, zawadiacki, trochę tajemniczy Yano, poczciwy Takeuchi (który również potrafi zaskoczyć), chłodna i pełna ukrytej goryczy Yuri, diaboliczna Ayaka, niefrasobliwa matka Yano… i oczywiście Wielka Nieobecna: Głupia Nana. Trzeba przyznać, że chociaż oczywiście stoimy po stronie Małej Nany, to była dziewczyna Yano jest postacią najbardziej fascynującą, nieprzewidywalną, niemożliwą do zrozumienia. Aż do samego końca jest niepokojąco obecna niczym duch, nawiedzający pozostałych bohaterów.



Twórcy Bokura ga ita swobodnie sobie radzą z manipulowaniem uczuciami i wrażeniami widza, zmuszając do niekiedy szybkiej zmiany myślowych biegów. To na pewno anime o wiele bardziej ambitne niż Lovely complex, zupełnie inaczej podchodzące do podobnej w gruncie rzeczy tematyki. O ile Lovely complex jest przede wszystkim lekką komedią, o tyle Bokura ga ita mówi całkiem serio o tym, jak zmieniają się uczucia, o prawie do bycia sobą, o budowaniu prawdziwego zaufania w związku, o przyjaźni i lojalności.
Jeśli chodzi o stronę graficzną, to całkiem mi się podobała, poza tym, że wszystkie postaci widziane z profilu mają jednakowo zadarte nosy ;-) Za to kiedy zamykają oczy, ich rzęsy wyglądają jak brzeg płyty winylowej, i to z kolei trafiło w moje gusta.



Podsumowując, Bokura ga ita to bardzo wartościowa seria, niepozbawiona pewnych niedociągnięć (bywały momenty, kiedy długie monologi Nany na temat jej uczuć szczerze mnie nudziły), ale bezsprzecznie warta uwagi. Z porównaniu z większością anime o pierwszej miłości i inicjacji zaskakuje głębią i życiową – nie zawaham się użyć tego słowa! – mądrością. 


sobota, 7 lipca 2012

Lovely Complex


Lovely Complex
24 odc. po 24 min.
reż. Kounosuke Uda, 2007
na podstawie mangi: Aya Nakahara

Ta bardzo przyjemna seria zaczyna się dość klasycznie: Risa Koizumi i Atsushi Otani poznają się w szkole średniej i na początku nie dogadują się zbyt dobrze (eufemistycznie rzecz ujmując); antagonizm między nimi się nasila, aż w końcu następuje przełom, kiedy postanawiają sobie wzajemnie pomóc w zdobyciu uczuć upatrzonych w szkole sympatii. Niestety, okazuje się, że Suzuki, na którego polowała Risa, i Chiharu, która wpadła w oko Otaniemu, wyraźnie mają się ku sobie. Tak więc Risa i Otani zostają na lodzie. No cóż – łatwo zgadnąć, co powinno stać się teraz: główni bohaterowie powinni się w sobie natychmiast zakochać, prawda? Ale to dopiero pierwszy odcinek…

Główną przeszkodą na drodze do romantycznego happy endu, którego z nadzieją oczekujemy, jest bardzo trywialny fakt, że Otani ma 156 cm wzrostu, a Risa 172. Czy to rzeczywiście aż takie ważne? Niemal od początku widać, że główni bohaterowie świetnie do siebie pasują: mają podobny typ poczucia humoru, słuchają tej samej muzyki i bardzo lubią spędzać razem czas. Oboje też zmagają się z tym samym (aczkolwiek odwróconym) problemem: Risa martwi się, że będzie jej trudno znaleźć chłopaka, skoro jest taką nieszczęsną żyrafą, zaś Otani, chociaż cieszy się zainteresowaniem płci przeciwnej, jest przez dziewczyny traktowany raczej jako maskotka, a nie kandydat na sympatię. Pomimo tych wszystkich podobieństw, Risa i Otani bez przerwy się kłócą – tak po przyjacielsku, ale nieustannie. Dostają przez to od nauczyciela przezwisko All Hanshin Kyojin (od pary japońskich komików) – i ta etykietka przylgnie do nich na dobre. I kiedy wreszcie coś się zaczyna dziać – to znaczy Risa zdaje sobie wreszcie sprawę, że na widok Otaniego robi jej się tak jakoś cieplej na sercu – nagle się okazuje, że to niewinne przezwisko może wszystko przekreślić. Otani najpierw nie może uwierzyć, że Risa jest nim naprawdę zainteresowana, a potem jasno mówi jej, że póki co nie jest w stanie myśleć o niej inaczej niż jako części komediowego duetu. Najrozsądniejsze, co Risa mogłaby w takiej sytuacji zrobić, to spokojnie czekać na rozkwit uczuć Otaniego. Ale Risa nie jest szczególnie cierpliwą czy pewną siebie osobą. W związku z tym, podżegana przez paczkę ich wspólnych przyjaciół, zaczyna walczyć o serce Otaniego…
Lovely Complex poleciła mi Ume-chanJej słowa się sprawdziły – seria jest lekka, miła i przyjemna, słowem: dostałam to, czego się spodziewałam. Nie spodziewałam się natomiast, że tak się przywiążę do „All Hanshin Kyojin” i całej reszty przesympatycznych bohaterów… Próbowałam oglądać jakieś nowe anime, ale na razie po prostu nic mi się nie podoba! Nie chodzi o to, że Lovely Complex jest idealne; na pewno nie jest – to bardzo nierówna, dość przewidywalna seria, ale ma w sobie to coś… Bardzo mi się podobało to, w jaki sposób zostały przedstawione uczuciowe perypetie Risy – jak to nastolatka daje się powodować emocjom, jest niekonsekwentna, robi głupoty, przekracza granice… ale przy tym wszystkim jest wierna swojemu uczuciu do Otaniego i wzruszająca w swoich upartych próbach zdobycia jego serca. Wszystkie te uczuciowe huśtawki i zawirowania są w kontekście szkolnej miłości jak najbardziej wiarygodne, a przy tym przestawione z dużą dozą humoru i ciepłej ironii (tutaj wspaniałe wystąpienia Nobu-chan o „emocjonalnych piersiach” i Nakao o curry z niedźwiedzia).
Mimo wszystko wydaje mi się, że bardziej polubiłam Otaniego – bywa irytujący i niekiedy złośliwie udaje niedostępnego, no i rzeczywiście baaardzo wolno kojarzy fakty (chłopcy bywają tacy niedomyślni, nieprawdaż?;-))  ale niesamowicie fajne jest to, że wobec dość agresywnej ofensywy Risy i ogromnej presji ze strony ich przyjaciół, którzy za wszelką cenę chcą ich wyswatać, udaje mu się zachować zimną krew. To, że Otani nie daje sobie niczego wmówić i nie chce się deklarować, dopóki nie upewni się co do swoich własnych uczuć, jest oznaką dojrzałości (no kto by powiedział!) i tego, że traktuje Risę bardzo poważnie. Otani jest to prostu ujmujący.

Lovely Complex zaleca się widzowi (raczej widzowi płci żeńskiej, dodam) przyjemną kreską (na jej tle efekty super-deformed wydają się jeszcze bardziej deformed niż zwykle…), beztroską atmosferą, kilkoma dobrze wyważonymi momentami drrramatyzmu, na które warto czekać, zestawem sympatycznych bohaterów (również postaci drugoplanowe są świetnie dopracowane – szczególnie słodko-despotyczni Nobu i Nakao, urocza Seiko, gentleman Maitake i wspaniale cyniczny pan Nakano) i satysfakcjonującym rozwojem fabuły. Jedyne, co mi się nie podobało, to wprowadzenie pod koniec nowego bohatera i ostatnie zapętlenie historii, które wydawało mi się właściwie niepotrzebne. Ale tak czy inaczej ostatni odcinek wynagrodził mi ten mały minus ;-)
Po takich seriach jak Lovely Complex najwyraźniej lepiej się spodziewać mniej niż więcej – bo można zostać bardzo pozytywnie zaskoczonym. Chciał się człowiek zrelaksować w miłym towarzystwie, może trochę zaprzyjaźnić – a tu ni z tego ni z owego skradli mu serce! ^^  


piątek, 11 maja 2012

O dziewczynie skaczącej przez czas - The Girl who leapt through time


O dziewczynie skaczącej przez czas / The Girl who leapt through time
reż. Mamoru Hosoda
2006
100 min.

W dzieciństwie miałam sen, że potrafię latać. Dobrze go zapamiętałam, bo to nie było takie spektakularne latanie w przestworzach tylko zwykłe, codzienne. Śniło mi się, że wystarczy oprzeć się mocno rękami o dwa fotele w salonie, zawisnąć na chwilę – a potem oderwać ręce. Wytrwale ćwicząc, mogłam pozostać w powietrzu coraz dłużej i dłużej, nawet kilka minut. Jakie to proste – myślałam.

Bohaterka filmu O dziewczynie skaczącej przez czas, Makoto, odkrywa swój talent do przemieszczania się w czasie w podobny sposób – po prostu nagle okazuje się, że to możliwe. Wystarczy zacisnąć zęby i się rozpędzić albo wpaść na coś z rozmachem – i już. W pierwszej chwili nie potrafi w to sama uwierzyć, ale zachęcona przez swoją młodą, dość ekscentryczną ciotkę próbuje opanować tę sztukę i w końcu może z niej w pełni korzystać. Skacząc przez czas, przedłuża przyjemne chwile w swoim i tak już dość beztroskim życiu oraz zmienia pechowe dla niej wydarzenia. Bardzo długo nie zastanawia się, skąd bierze się ta cudowna umiejętność, bo zbyt zajęta jest intensywnym przeżywaniem swoich radosnych przygód. Jednak wkrótce okazuje się, że niezależnie od tego, jak często zmienia daną chwilę, nie może zmienić czyichś postanowień i dążeń. Makoto czuje się rozczarowana ograniczeniami swojej gry z czasem, ale dopiero, gdy przekona się, że jest ktoś, kto wie o jej darze, zaczną się prawdziwe problemy…

Na początku byłam do tego anime nastawiona sceptycznie, nie przepadam za nostalgicznymi opowieściami o utraconej młodości i pięknych wspomnieniach (przykładem może być Powrót do marzeń), bo zwykle się w nich po prostu niewiele dzieje. Wydawało mi się, że O dziewczynie skaczącej przez czas rozwija podobny temat, ale na szczęście się pomyliłam. Przedstawiona w filmie mieszanka codzienności (walka z młodszą siostrą o waniliowy pudding, pierwsze szkolne sympatie, popołudnia z przyjaciółmi, sprawdziany z matematyki) i niezwykłości (podróże w czasie) doskonale się sprawdziła. 

Wizualnie film zdecydowanie cieszy oczy – bogactwo szczegółów miasteczka, w którym mieszka Makoto i jej przyjaciele, zachwyca barwnością, zwłaszcza w ujęciach perspektywy stromej uliczki prowadzącej do przejazdu kolejowego. Można powiedzieć, że ta uliczka jest jednym z głównych bohaterów tego filmu. Bardzo spodobała mi się również urozmaicona grafika – Makoto momentami przypomina postaci Disneya, a jej dwaj przyjaciele rysowani są zupełnie inną, ostrą kreską. Myślę, że ta miękkość linii w przypadku Makoto ma wyrażać jej dziecinność i niedojrzałość – chłopcy bywają przy niej tak odlegle… chłopięcy i inni. Twórcy tego anime nie stronili również od efektów karykaturalnego przerysowania, np. przy postaci szkolnego niezdary, padającego często ofiarą złośliwych kolegów.

To, co mnie szczególnie urzekło w tym filmie, to wspaniałe przedstawienie płaczu. Makoto ryczy wręcz popisowo – rozdzierająco i do bólu autentycznie. Nie chodzi o to, że lubię oglądać czyjąś rozpacz (nawet na ekranie nie lubię), ale zauważyłam, że w filmach kierowanych do dzieci płacz zwykle jest „idealizowany” – bohaterowie bardzo estetycznie ronią pojedyncze łzy, patrząc w dal. Makoto wyje zupełnie bezceremonialnie, prosto i dziko. Wydaje mi się, że zdolność do szczerego płaczu jest bardzo cenna – tak właśnie płaczą dzieci, bez fałszywego zawstydzenia i nie oglądając się na nic. Bardzo mnie ujęło, że twórcy filmu zwrócili na to uwagę.        

Ale nie jest to film przesadnie łzawy – Makoto śmieje się też dużo i często, a jak już, to pełną gębą. Ogólnie film pozostawia po sobie bardzo przyjemne wrażenia i wspominając go, zawsze się uśmiecham.
Jeśli z tej słonecznej opowieści płynie jakiś morał, wyraziłabym go w punktach:
1.      Zabawa z czasem jest naprawdę niebezpieczna, dokładnie tak, jak to przedstawiają filmy s-f.
2.      Nawet jeśli umiesz skakać przez czas, dbaj zawsze o stan hamulców.
3.      Nie zdziw się, kiedy się okaże, że to nie ty jesteś głównym bohaterem historii.
4.      Posiadanie ciotki, która jest „trochę czarownicą”, bywa zaskakująco przydatne.  




niedziela, 11 marca 2012

Ouran Host Club


Ouran High School Host Club 
2006
na podstawie mangi Bisco Hatori
26 odcinków po 24 min.


Prywatna średnia szkoła Ouran może okazać się prawdziwym labiryntem dla osoby, która dostaje się tam jako skromny stypendysta. Nigdy nie wiadomo, na jakie pomysły wpadną znudzone latorośle bogaczy… i co może się kryć za zupełnie przeciętnymi drzwiami. O niebezpieczeństwach samotnych wędrówek po szkole przekonuje się Haruhi – na pierwszy rzut oka: ubogi stypendysta, nieciekawy geek w okularach i paskudnym swetrze. Przypadkowo odkrywa Ouran Host Club, klub eleganckich bawidamków, którzy zajmują się dotrzymywaniem uczennicom towarzystwa przy herbacie i kulturalnych pogawędkach. Klub składa się z sześciu członków, prezentujących określone typy: Tamaki (książę), Kyoya (opanowany intelektualista), Hikaru i Kaoru (diabelskie bliźniaki), Honey (lolita boy), Mori (milczący, silny mężczyzna). Host club jest nieco zaskoczony wizytą Haruhi, ale zawsze otwarty na zysk, tak więc od razu przedstawia przerażonemu pierwszakowi swoją ofertę. Haruhi usiłuje się dyskretnie wycofać i umknąć, gdzie pieprz rośnie przed tymi wariatami, ale niestety po drodze tłucze bardzo drogą, barrdzo zabytkową wazę… Jedynym wyjściem z sytuacji jest odpracowanie szkody w klubie: Haruhi zostaje przyjęty do host clubu jako chłopiec na posyłki. Sprawa robi się bardziej skomplikowana, gdy okazuje się, że tak naprawdę klub wzbogacił się o dziewczynę na posyłki… Haruhi awansuje na pełnoprawnego członka klubu i ukrywając swoją dziewczęcą tożsamość przed klientkami, odpracowuje cierpliwie swój dług. Często wiąże się to z braniem udziału z szalonych przedsięwzięciach. Właściwie to prawie zawsze – bo czego jak czego, ale rozmachu host clubowi nie brakuje! Jak rozsądna, przyzwyczajona do ciężkiej pracy i oszczędności dziewczyna poradzi sobie w grupie rozpieszczonych, próżnych i pewnych siebie młodych bogaczy?

Wirujące płatki róż
Kiedy zaczęłam oglądać Ouran Host Club w kwestii anime byłam wybitnie zielona (tzn. nawet bardziej niż teraz;-)) – poza zapamiętanym z głębokiego dzieciństwa Generałem Daimosem & co znałam tylko klasyczne produkcje studia Ghibli. Do sięgnięcia po Ouran zachęcił mnie trailer znaleziony na YouTube, który – jak się o wiele później okazało – był całkowicie „nieoficjalny” i  skonstruowany tak, by przedstawić serię dokładnie na odwrót. Tak więc zupełnie nie byłam przygotowana na to, co miało mnie spotkać… Oglądanie pierwszego odcinka wyglądało trochę jak moje pierwsze spotkanie z mango – dlaczego to wygląda jak brzoskwinia, a pachnie jak sosna? Ilość efektów super-deformed mnie całkowicie oszołomiła, doszłam do wniosku, że schemat narracyjny jest tak przerysowany, bo to anime adresowane do półgłówków,  i utonęłam w powodzi wirujących płatków róż… Dopiero później zaczęłam w tym wszystkim rozpoznawać żartobliwą grę z konwencją shōjo (kiedy dowiedziałam się, co to jest shōjo i haremówka;-))  – tak więc nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego po pierwszym odcinku zdecydowałam się obejrzeć następne… ale to był dobry pomysł! Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że to jedno z lepszych anime, jakie widziałam – gorąco zachwalam je moim otaku-przyjaciołom i być może nawet niedługo będę w stanie im pożyczyć mój cenny egzemplarz (obecnie wciąż należałoby użyć ciężkiej maszynerii, żeby mi go odebrać).

Trzy razy na tak!
Co jest takiego wyjątkowego w Ouran? Przede wszystkim jest to anime cudownie gęste, bez dłużyzn i odcinków-zapychaczy. Po drugie pod tą całą warstwą gry z konwencją znajdujemy satysfakcjonującą, pożywną pestkę: ciekawie przedstawioną sieć skomplikowanych relacji, zależności i emocjonalnych utarczek między bohaterami. Sceny z przypadkowym wpadaniem do zajętej przebieralni są na szczęście nie aż tak liczne, jakby mogły być.
[ Z rozmowy z Nie-otaku na temat zaobserwowanego w anime upodobania do scen przebierania:
Kuzynka Sasza: Podoba mi się to anime, ale nie rozumiem, dlaczego wpadanie do dziewczęcej przebieralni to dla nich podstawa udanego żartu sytuacyjnego… No nie wiem, bez przerwy tak jest – masz tam grupę licealistów w pierwszej klasie i siup, jakiś chłopak przypadkiem wpada do dziewczęcej szatni i jest taki zszokowany i zdziwiony, że dziewczyny wyglądają jak dziewczyny. Potem anime się rozwija, są w następnej klasie, i znów chłopcy zupełnym przypadkiem wlatują do damskiej przebieralni…
Nie-otaku: Ale są już mniej zdziwieni.]
Po trzecie bohaterowie są tak cudownie przykrojeni, że nie tylko reprezentują poszczególne typy (poza Haruhi, która jest jakością sama w sobie), ale również są wielowymiarowymi, niepowtarzalnymi postaciami, których motywacje są w toku akcji stopniowo odsłaniane lub kwestionowane.

Kyoya, Haruhi i Tamaki
Dla mnie największą zagadką był Kyoya jako ten, któremu najlepiej wychodzi manipulowanie innymi – i ogromną przyjemność sprawił mi odcinek 24 (And so Kyoya met him!), w którym okazuje się, że na urok Tamakiego nie ma mocnych;-) Baardzo podobał mi się też pomysł z „obrazem trzeciego syna” Kyoyi; wydaje mi się, że to dobry przykład szalenie pozytywnej wymowy tego cyklu.
W centrum zainteresowania pozostaje oczywiście Haruhi, mocny kontrapunkt dla zwariowanych hostów. Nie wiem, czy kiedyś się to zmieni, ale jak na razie jest moją ulubioną bohaterką anime – we wszystkich innych anime, które mi się bardzo podobały, głównym atutem była fabuła (Eden of the East, Noein, klasyki Ghibli), natomiast brakowało wyrazistej żeńskiej postaci tego typu.
Mimo że cała załoga hostów poświęca Haruhi tyle uwagi i właściwie robi z niej swoją wychuchaną maskotkę, Haruhi pozostaje wiecznym obserwatorką, tą, która nie daje się porwać swojej roli, ale stoi mocno na ziemi. Chociaż nigdy nie miesza się w rozgrywki bliźniaków Hitahiin, jako jedyna jest w stanie ich rozróżnić i spacyfikować (aczkolwiek Kaoru i Hikaru też mają na nią swoje sposoby). Spokojnie przetrzymuje atak uroku Tamakiego i udaje jej się go tak rozsądnie „prowadzić”, że nieszczęsny chłopiec nie tylko innych, ale i siebie oszukuje, że chce być dla Haruhi tylko „tatusiem” i bronić ją przed niechcianymi adoratorami. [Swoją drogą uwielbiam „wewnętrzne kino” Tamakiego! :-] Rozszyfrowuje Kyoyę. Haruhi tak skupia się na obserwowaniu innych, że często całkowicie zapomina o samej sobie – i ta przeźroczystość jest jedną z jej zalet. Jednocześnie to niezwracanie na samą siebie uwagi bywa niebezpieczne, co w końcu udowodnił jej przewrotny Kyoya (odc. 8, The Sun, the Sea, the Host Club!).  
Z Haruhi najsilniej powiązany jest Tamaki, centrum i serce host clubu (nie rozum, mózgiem jest Kyoya – i to widać;-)) A przynajmniej chciałby być najsilniej powiązany… Tymczasem Haruhi ma z czego wybierać, co jest co jakiś czas dyskretnie przypominane (w którymś momencie byłam pewna, że powinna zainteresować się Morim). Dlaczego ostatecznie możemy dojść do przekonania, że Haruhi skłania się ku Tamakiemu? Bo to poczciwy chłopiec jest :-) Kolejną zaletą Ouran jest stosowanie chwytu, który zawsze i wszędzie mnie łapie za serce: ktoś okazuje się lepszy, niż można by podejrzewać. Haruhi często obnaża szlachetną stronę charakteru Kyoyi, nieoczekiwane zalety Honey wychodzą właściwie same z siebie, ale jeśli chodzi o Tamakiego to nawet nie trzeba specjalnie szukać… Tamaki po prostu jest rycerzem na białym koniu :->     

Bliźniaki
Ouran podejmuje (w sposób żartobliwy, ale nie płytki) kwestię, nad którą zastanawiałam się od zawsze: jak to jest z tymi bliźniakami? Czy nie mają problemu z własną tożsamością? Czy jeśli na gruncie towarzyskim występują w duecie, to nie mają wątpliwości, czy dana osoba tak naprawdę lubi bliźniaka A czy B? Znane mi pary bliźniąt twierdziły, że podobne pytania ich nigdy nie dręczyły – może rzeczywiście jest to wydumany problem, wymyślony przez ludzi, którzy nie mają bliźniaka. Tak czy inaczej, został w Ouran Host Club omówiony w sposób całkowicie mnie satysfakcjonujący  (odc. 20).

Czego zjeść się nie da
Czy seria Ouran ma jakieś wady? Zapewne tak… Jeśli komuś zależy, może próbować mnie przekonywać;-) Poza lekkim zgrzytem w końcówce (ostatnie dwa odcinki wprowadzają zupełnie nowy zakręt akcji tak ni z gruszki ni z pietruszki), który jestem w stanie tak czy inaczej sobie wytłumaczyć, wszystko mi się podobało. I ładna kreska, i muzyka, i pogoda atmosfera, i oryginalność całej serii. Mimo że najwięcej „wyciągną” z Ouran widzowie dobrze zaznajomieni z typowymi anime  shōjo, którzy rozpoznają parodiowane schematy, nawet taki zielony otaku jak ja był w stanie złapać aluzję:-> I naprawdę świetnie się bawić. 



Moribito - Guardian of The Spirit


Serei no Moribito (Guardian of the Spirit)
reż. Kenji Kamiyana, 2007
na postawie powieści Nahoko Uehashi
seria 26 odcinków po 25 min. 



Kiedy młoda wojowniczka Balsa z górskiej krainy Kanbal ratuje przed utonięciem młodego księcia Chaguma, syna cesarza kraju Yogo, doświadczenie podpowiada jej, że mogą z tego wyniknąć kłopoty – ale nie domyśla się, że właśnie rozpoczyna się przygoda, która może jej pomóc wypełnić złożoną niegdyś przysięgę. Balsa zostaje w sposób stanowczy zaproszona do pałacu cesarza, gdzie w nocy składa jej wizytę niezwykły gość – matka uratowanego chłopca, Ni-no-Kisaki, druga cesarzowa. Żona cesarza prosi wojowniczkę, aby wzięła Chaguma pod opiekę. Życie młodszego syna cesarza wisi na włosku, ponieważ najwyraźniej został opętany przez złego ducha wody, a jego ojciec, nie widząc innego wyjścia, chce zgładzić chłopca, aby uratować kraj. Balsa decyduje się zaopiekować Chagumem i ucieka wraz z młodym księciem z pałacu. Specjalnie wyszkolonej grupie wiernych cesarzowi wojowników szybko  udaje się przejrzeć plan kobiet, które podpalają sypialnię księcia, aby upozorować jego śmierć i zatrzeć ślady, i już wkrótce Balsa musi im stawić czoła. Nie ma wątpliwości, że po mistrzowsku władająca włócznią wojowniczka jest w stanie pokonać żołnierzy cesarza, sęk jednak w tym, że Balsa przysięgła za wszelką cenę chronić każde ludzkie życie i nie zabijać. Tymczasem ścigający ją i chłopca mężczyźni nie mają podobnych oporów…
Z pomocą rannej Balsie przychodzi jej stary przyjaciel Tanda, zielarz i uzdrowiciel. On i jego mistrzyni, szamanka Torogai, potrafią rozpoznać naturę ducha zamieszkującego ciało Chaguma – jest to jajo boga wody. Jako jego opiekun Chagum zaczyna żyć na pograniczu dwóch światów: realnego Sagu i czarodziejskiego Nayug, zamieszkanego przez duchy i tajemnicze stworzenia. Niestety ani Tanda ani Torogai nie potrafią określić, jakim rodzajem ducha jest jajo. Oficjalne legendy Yogo głoszą, że założyciel Nowego Cesarstwa Yogo, przodek Chaguma, pokonał złego ducha wody i zapewnił tym samym dobrobyt utworzonemu przez siebie państwu. Jednak wśród ludu zamieszkującego odległe górskie wioski zachowały się zupełnie inne opowieści o wodnym duchu i jego ludzkim opiekunie. Okazuje się, że Chagum nie jest pierwszym chłopcem wybranym na opiekuna odradzającego się ducha wody – podobna historia wydarzyła się sto lat wcześniej. Im więcej szczegółów tej opowieści poznają Togorai, jej uczeń i Balsa, tym wyraźniej zdają sobie sprawę z tego, że życiu chłopca zagraża o wiele większe niebezpieczeństwo, niż się początkowo wydawało. Jeśli wcześniej nie dopadną go wojownicy cesarza, w dniu narodzin ducha wody Chagum może zginąć, rozszarpany przez bestię z Nayug…

Tyle dobrego!
Oparte na powieści Nahoko Uehashi anime to prawdziwa gratka dla miłośników klasycznych, dopracowanych w szczegółach i pełnych rozmachu epickich opowieści. Wojowniczka spłacająca honorowy dług, książę, który musi porzucić wygody pałacu i nauczyć się twardego życia zwykłych ludzi, pradawna legenda podważająca oficjalną historię wielkiego państwa, zaciekłe pojedynki wytrawnych wojowników, alternatywny, niezrozumiały świat duchów, dojrzewająca długo miłość, która rodzi się między dobrymi przyjaciółmi, walka między obowiązkiem a głosem serca… Można powiedzieć, że serii Moribito niczego nie brakuje. Tymczasem akcja opowieści toczy się dość niespiesznie i pozwala widzowi delektować się poszczególnymi wątkami tej historii – napięcie związane z niepewnością dalszych losów Chaguma rośnie powoli, ale nieustannie.

Szczególne powołanie
Jakkolwiek seria Moribito jest opowieścią na wskroś oryginalną, została oparta na wielokrotnych powtórzeniach tego samego schematu. Ów powtarzający się wątek to historia ludzi, którzy zdecydowali się wziąć odpowiedzialność za życie drugiej osoby – Balsa, wychowana przez Jiguro, który poświęcił dla niej swoją przyszłość, bierze pod opiekę Chaguma, który z kolei jest odpowiedzialny za jajo ducha wody, które w sobie nosi. Oczywiście ta historia sięga o wiele dalej w przeszłość – aż do pierwszego opiekuna odradzającego się ducha wody. Młody książę Chagum przechodzi długą drogę, zanim udaje mu się pojąć tę zadziwiającą zależność i dokonać ważnego wyboru: chłopiec decyduje się pogodzić z własnym przeznaczeniem i za wszelką cenę chronić jajo, poświęcając się dla dobra kraju. Nie chodzi tu jednak o zwykłe poczucie obowiązku, ale o wybór zarówno moralny, jak i emocjonalny. To, dlaczego ktoś decyduje się oddać za kogoś życie, pozostaje zagadką – zarówno Jiguro, jak i Balsą w momencie przyjęcia odpowiedzialności za życie swojego podopiecznego nie mogły kierować żadne uczucia przywiązania, ponieważ wtedy jeszcze nie znali dzieci, które zdecydowali się chronić. Dla Jiguro Balsa była tylko córką przyjaciela, a Chagum jest dla Balsy początkowo tylko książątkiem, które przypadkiem uratowała. Oczywiście, jeszcze mniej wie o duchu wody Chagum. A jednak wszyscy oni decydują się porzucić swoje dotychczasowe życie, aby strzec swojego podopiecznego. Nie chodzi tu więc także o miłość (a przynajmniej nie na początku). Ten schemat zakorzeniony jest raczej w odwiecznym, magicznym cyklu natury, który spaja światy Sagu i Nayug. Owemu magicznemu porządkowi sprzeciwiają się oficjalne władze Yogo; ich wyrazicielem jest cesarz, który decyduje się zgładzić swojego młodszego syna. Możemy oczywiście tłumaczyć władczego tatusia i wskazywać na to, że ten wybór między dobrem państwa a życiem własnego dziecka musiał być dla niego tragicznie trudny, ale cóż, polubić to go raczej nie polubimy (zwłaszcza że jest po cesarsku emocjonalnie daleki i niedostępny). Na pewno łatwiej było mu dokonać tego wyboru, zważywszy na to, że Chagum był młodszym synem, a nie następcą tronu. Oczywiście, dla matki Chaguma sprawy wcale nie przedstawiały się tak prosto… i podjęła zupełnie inną decyzję.

Wszyscy chcą dobrze
Ciekawe jest to, że motywacje wszystkich bohaterów są w zasadzie szlachetne, a ich cele okazują się całkowicie sprzeczne. Cesarz chce uratować swoje państwo, nawet za cenę życia swojego syna. Żona cesarza chce ocalić swoje jedyne dziecko. Balsa chce ochronić Chaguma i wypełnić swoją przysięgę – chłopiec ma być ósmym, ostatnim, ocalonym przez nią życiem. Torogai chce uratować kruchą równowagę między światami Sagu i Nayug. Wojownicy cesarza chcą wypełnić rozkazy władcy i ocalić państwo. Jin, jeden z żołnierzy, chce osobiście zabić Chaguma, aby oszczędzić chłopcu strasznego doświadczenia, jakim byłoby poniesienie śmierci z ręki własnego ojca. Shuga, nadworny wróżbita i astrolog, chce odczytać zapomnianą historię państwa, by odnaleźć sposób na ocalenie cesarstwa i Chaguma. Stawką w tej grze jest życia chłopca, opiekuna odradzającego się ducha wody. Mimo iż nie ma on wrogów, część bohaterów pragnie doprowadzić do jego śmierci, a część będzie zażarcie walczyć o jego życie i wypełnienie się jego przeznaczenia. Nie wiadomo, czy wszystko to dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że trzecią stroną tej rozgrywki jest nieprzewidywalny, tajemniczy świat boskich sił natury – Nayug.

Czego zjeść się nie da
Adaptacja anime powieści Moribito jest bardzo udana: dopracowana, pełna w każdym tego słowa znaczeniu i satysfakcjonująca. Muzyką zajął się Kenji Kawai; melodia piosenki Naji chodziła za mną jeszcze bardzo długo po tym, jak skończyłam oglądać. Jedyne, co mi niekiedy przeszkadzało, to dość powolny rozwój akcji – i to uznaję za jedyny minus tej wspaniałej serii.  

Recenzja na Tanuki Anime

Narzeczona dla kota - Studio Ghibli


Narzeczona dla kota (The cat returns, Neko no Ongaeshi) 
Studio Ghibli, 2002
reż. Hiroyuki Morita

Wszyscy w dzieciństwie nasłuchaliśmy się bajek o tym, jak to uprzejmie przeprowadzona przez ulicę staruszka okazuje się dobrą wróżką, a uratowana z opresji żaba przemienia się niespodziewanie w pięknego księcia. Okazuje się, że rzecz ma się podobnie z kotami. Nieco podobnie – bo przecież z kotami nigdy nie wiadomo…
Pewnego dnia Haru ratuje kota, w ostatniej chwili wyciągając go spod kół samochodu. Wkrótce okazuje się, że to nie byle jaki kot, lecz sam książę Królestwa Kotów, Luna – a jego ojciec i wszyscy koci poddani są tak wdzięczni Haru, że postanawiają ją uhonorować… na swój sposób. Dziewczynka otrzymuje między innymi zapas żywych myszy w eleganckich pudełeczkach (które niestety zostają zdeponowane w jej szkolnej szafce – tak jakby miała dotąd mało problemów w szkole) oraz prywatne poletko kocimiętki. Na tym jednak wspaniałomyślność kociego króla się nie kończy: postanawia wydać Haru za księcia Lunę. Niezależnie od tego, czy ona tego chce, czy nie. 
Zdesperowana Haru znajduje pomoc w dość nieoczekiwanym miejscu: w Biurze do Spraw Kotów, prowadzonym przez rycerskiego kota Barona. Jednak mimo połączonych wysiłków Barona, gburowatego kocura Muty i kruka Toto dziewczynka zostaje porwana do Królestwa Kotów. Wydaje się, mariaż z kotem będzie nieunikniony, a co więcej – Haru sama zaczyna się zamieniać w kotkę… Na szczęście Baron ma kilka asów w rękawie. 
Narzeczona dla kota to bardzo przyjemny film skierowany do młodszych widzów oraz, oczywiście, dla wszystkich wielbicieli kotów. W porównaniu z innymi produkcjami studia Ghibli fabuła może wydawać się dość nieskomplikowana, ale ta prostota ma swoje plusy: najmłodsi nie będą mieć problemów ze zrozumieniem tej bajki (czasami się zastanawiam, jak dzieci odbierają Księżniczkę Mononoke i czy nie mają po niej nocnych koszmarów). Narzeczona dla kota to propozycja lżejsza niż największe hity Ghibli (którymi dla mnie bez wątpienia są Ruchomy zamek Hauru i Spirited Away. W krainie bogów), która jednocześnie skupia w sobie takie zalety filmów tej wytwórni jak piękna, lekka kreska, przyjazna i pogodna kolorystyka, dobrze dobrana muzyka i sympatyczni, zróżnicowani bohaterowie. Wszyscy wieczni spóźnialscy na pewno polubią roztrzepaną Haru, zaś mnie najbardziej przypadł do gustu tłusty kot Muta, zblazowany weteran wielu przygód, który w Królestwie Kotów jest kimś w rodzaju antybohatera narodowego. Kot Baron to z kolei zupełnie inna bajka – dosłownie i w przenośni. Ci, którzy widzieli anime Szept serca, od razu rozpoznają zaczarowany posążek kota, który ożywa dzięki magii. Zresztą, wydaje się, że istnieje tajemnicze przejście między tymi filmami, łączące Biuro do Spraw Kotów z pewnym niezwykłym antykwariatem. Drogę zna na pewno kot Muta, więc jeśli zobaczycie na ulicy białego, tłustego kocura, zdecydowanie warto za nim pójść…