poniedziałek, 25 marca 2013

Hotarubi no mori e

Hotarubi no mori e
2011
45 min.
reż. Takahiro Oomori
Studio Brains-Base
na podst. mangi Yuri Midorikawa


Przyzwyczaiłam się już do czasowego rytmu anime: ok.25-minutowe odcinki (jeszcze tylko jeden i idę spać, obiecuję!) albo pełnometrażowe filmy po 90 lub 120 minut (niedzielne seanse). Tymczasem okazuje się, że w 45 minut można opowiedzieć wspaniałą historię.

Hotarubi no Mori e to opowieść o przyjaźni małej dziewczynki i Gina, leśnego ducha, który kiedyś był człowiekiem. Hotaru poznaje swojego osobliwego towarzysza podczas spędzania wakacji u dziadka: sześciolatka gubi się w lesie nawiedzanym przez duchy i nagle pojawia się przed nią młodzieniec w białej masce i obiecuje ją odprowadzić. Hotaru, z twarzą ciągle mokrą od łez, rzuca się z otwartymi ramionami, by objąć swojego wybawiciela i… dostaje w łeb. A potem jeszcze kilka razy – tyle, ile trzeba, żeby się skupiła (wiecie, jakie są sześciolatki;-)) i zapamiętała, że pod żadnym pozorem nie może dotknąć chłopca. W końcu do Hotaru dociera, że to nie są żarty i jeśli nie zastosuje się do tego zakazu, tajemniczy młodzieniec zniknie. Gin wyprowadza dziewczynkę z lasu, ale Hotaru wraca: następnego dnia, i kolejnego, aż do końca wakacji, a potem co roku latem. W miarę jak zmniejsza się różnica wieku między nimi i rośnie tęsknota, która nie pozwala im o sobie zapomnieć, pragnienie bliskości staje się coraz bardziej nieznośne…



Fabuła tej eliptycznej, poetyckiej opowieści koncentruje się na wydarzeniach z wakacji, zaś o zwykłym życiu Hotaru dowiadujemy się bardzo niewiele, a nawet i te krótkie ujęcia odnoszą się zawsze do lata, marzeń o Ginie oraz lasu duchów. Ta konsekwentna kompozycja sprawia, że opowieść – pomimo że toczy się niespiesznie, a napięcie odczuwa się tylko w wymiarze emocjonalnym – jest spójna i harmonijnie się rozwija. Opowieść o Hotaru i Ginie została przedstawiona bardzo subtelnie i naturalnie, bez przesadnego dramatyzmu, a jednak pod jej lekkością kryje się bardzo przemyślana struktura, przywodząca na myśl klasyczne tragedie: mamy tu od pierwszego aktu strzelbę i ona oczywiście wypala, kiedy trzeba.



Można nazywać Hotarubi no Mori e przypowieścią o potrzebie bliskości lub akceptacji odmienności, ale wydaje mi się, że ta historia jest na tyle eteryczna (jak sam Gin), że nie powinno się jej obciążać takimi kamiennymi wstęgami rodem z posągów nagrobnych. Chociaż ta historia nadawałaby się na jakąś legendę, rozgrywa się jednak współcześnie, a jej romantyczny wydźwięk został zgrabnie zestawiony ze scenami komicznymi lub dobrodusznie trywialnymi (źródłem tej „przyziemności” jest przede wszystkim sympatyczny dziadek Hotaru – a to pluje pestkami arbuza, a to obcina sobie paznokcie u nóg…).

Bardzo przypadła mi do gustu ta nastrojowa, prosta i ciepła opowieść – warto poświęcić 45 minut, by poprzechadzać się po cudownie zielonym, poznaczonym plamami słońca lesie duchów i na chwilę zapomnieć o wszystkim.    


sobota, 23 marca 2013

Tonari no Kaibutsu-kun - My little monster



Tonari no Kaibutsu-kun (My little monster)
2012
13 odc. x 24 min.
reż. Hiro Kaburaki, Norihiro Naganuma
Studio Brains-Base
na podst. mangi: Robiko

Błogosławione niedoskonałości

Zdałam sobie sprawę, że bardzo lubię, kiedy anime ma kilka wad, które łatwo wskazać. Większość – jak wiemy – ma. Takie na przykład Elfen Lied składa się praktycznie z samych wad, a jednak mi się podobało. Nie chodzi o to, że piętnowanie tych niedociągnięć sprawia mi jakąś szczególną satysfakcję – te wady raczej mnie uspokajają. Pomagają mi nabrać dystansu i oszukiwać się, że wcale nie jestem takim szalonym otaku, jak się wydaje wszystkim moim znajomym. Słowem, kiedy włącza mi się zdrowy krytycyzm, mogę jakoś ogarnąć swój namiętny zachwyt nad anime i szerzej: Japonią.
Z Tonari no Kaibutsu-kun miałam poważny problem, bo bardzo trudno było mi znaleźć w nim jakiekolwiek wady. Nie pomagało też, że to komedia, więc z zasady więcej rzeczy uchodzi. A już na pewno nie pomagało mi, że to komedia, która trafia bez pudła w mój typ poczucia humoru. No więc kiedy wreszcie znalazłam te kilka wad, naprawdę odetchnęłam z ulgą. Ale musiałam się naprawdę postarać, żeby się do czegoś przyczepić…  

Yoshida i Shizuku czyli mieszanka mocno wybuchowa

Głównymi bohaterami serii są Haru Yoshida i Mizutani Shizuku, uczniowie z tej samej klasy liceum, którzy tak naprawdę nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego – przede wszystkim dlatego, że Haru zniknął już po pierwszym dniu i dotąd się w szkole nie pojawił. Zdesperowana nauczycielka zleca Shizuku przekazanie notatek z lekcji krnąbrnemu koledze; z uwagi na złą sławę, jaką cieszy się – właściwie zasłużenie – Haru, nie jest to szczególnie atrakcyjna misja. Shizuku gotowa jest jednak wiele znieść, ponieważ nauczycielka (komicznie lękająca się Haru) zniżyła się do przekupienia tej wzorowej uczennicy, a Shizuku głupia nie jest i wie, gdzie stoją konfitury. Ale chyba nawet ona nie spodziewała się, że Yoshida na jej widok najpierw wyskoczy przez okno, potem na nią napadnie, a na koniec ogłosi, że jest jego wspaniałą przyjaciółką. Co na to Shizuku? Cóż, w każdym innym przypadku wzruszyłaby ramionami i olała oszołoma. W każdym innym przypadku.



Shizuku i Haru to bardzo ciekawa para; pozornie dzieli ich właściwie wszystko: ona jest chłodna i opanowana, a on w gorącej wodzie kąpany, nieobliczalny i radośnie postrzelony. Tak naprawdę są jednak do siebie bardzo podobni: skrajnie aspołeczni (ona, bo najważniejsza jest dla niej nauka, a nie przyjaciele – Shizuku równie dobrze mogłaby egzystować w kosmosie, bo tam byłoby przynajmniej cicho – on, bo nie potrafi znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół, chociaż tak bardzo się stara), ponadprzeciętnie inteligentni oraz (chociaż w przypadku Haru nie od razu to widać) zamknięci w sobie i niepoukładani (tak, Shizuku też). Mimo tych podobieństw mówią zupełnie innymi językami i dużo czasu upłynie, zanim zaczną się jako tako rozumieć. Jak to powiedział jeden z bohaterów tego anime: to będzie prawdziwa jazda bez trzymanki.




Potwór

Na początku nie zwróciłam szczególnej uwagi na tytuł, który przetłumaczono na angielski jako My little monster albo The monster next to me. Jako że na openingowej piosence (swoją drogą bardzo fajnej i pełnej pozytywnej energii… gdyby nie te wstawki: „baby, baby”, ech) widzimy, jak Shizuku zakłada smycz na szyję Haru, od razu wiadomo, że to on jest tym potworem. Agresywny, porywczy, nieopanowany, wzbudzający lęk w innych, łamiący wszelkie zasady – wszystko się zgadza. Potem jednak, kiedy bliżej poobserwowałam sobie Shizuku (szczególnie jej zachowanie w domu), doszłam do wniosku, że się pomyliłam, bo to ona jest prawdziwym potworem. Bardzo przyjemnie słuchać jej mistrzowskich ripost – zwłaszcza będąc po drugiej, bezpiecznej stronie ekranu.
A tak naprawdę oczywiście mamy tu do czynienia z dwoma potworami, jednym gorszym od drugiego. Dwa zakochane potwory.





Słodka idiotka, snob i inni

Jak to zwykle w komediach romantycznych bywa, ona i on niemal całkowicie dominują opowieść, a pozostali bohaterowie stanowią tylko tło. Trzeba przyznać, że w Tonari no Kaibutsu-kun postaci drugoplanowe zostały bardzo starannie dopracowane i są niewątpliwym atutem tej serii. Moją sympatię wzbudziła przede wszystkim Natsume, która na początku wydaje się słodką idiotką – nie, wróć, ona jest słodką idiotką: najmilszą słodką idiotką, jaką można sobie wyobrazić, pełną dobrej woli i uroczo roztrzepaną. Polubiłam też Yamakena, który teoretycznie należy do czarnych charakterów w tej serii – teoretycznie, bo praktycznie nie ma tu wcale czarnych charakterów; może poza tajemniczym bratem Haru, Yuzanem: niby przedstawia się go jako zło wcielone, ale tak naprawdę widz może mu zarzucić tylko tyle, że chłopak nieprzyzwoicie obżera się słodyczami. Yamaken też się nie nadaje na przeciwnika głównych bohaterów, bo jest tak czarująco snobistyczny, bezsensownie dumny i skrycie nieporadny, że – paradoksalnie – nie da się go nie lubić. Biedak nawet nie może oddalić się z godnością po wygłoszeniu jakiejś miażdżącej riposty, bo jest tak dalece pozbawiony orientacji przestrzennej, że w końcu ktoś go musi odprowadzać. Rzecz w tym, że Shizuku i Haru tak naprawdę wcale nie potrzebują antagonistów – jest jasne, że sami doskonale sobie poradzą z utrudnianiem sobie życia.



Dużo mniej przekonała mnie do siebie Oshima i Sasayan, którzy niczym szczególnym się nie wyróżniają i tworzą, powiedziałabym, właściwe tło. Drugim składnikiem tego tła jest grupa potakiwaczy otaczająca znudzonego panicza Yamakena – jeszcze nigdy dotąd nie spotkałam się z tak trafnym przedstawieniem bandy kretynów. Są tak beznadziejni, że nawet nie zapamiętałam ich imion. Jest to dodatkowy, dość nieoczekiwany smaczek tego anime.
No i… jest jeszcze Mi, kuzyn Yoshidy. Trudno go właściwie zaliczyć do jakiejś grupy postaci, bo jest zawsze jakby trochę poza wydarzeniami; jakby z innego świata. Nie rozstaje się z ciemnymi okularami i właściwie nigdy go tak naprawdę „nie widać”. Jest przez to intrygujący i nieuchwytny – i wcale się nie dziwię, że jedna z bohaterek całkowicie straciła dla niego głowę ;-)

Elitarni (czytaj: bardzo nieliczni) czytelnicy mojego ekskluzywnego (czytaj: nikomu właściwie nieznanego) bloga dość często trafiają tu, wpisując w wyszukiwarkę magiczne słowa: „anime podobne do Lovely complex” lub „podobne do Bokura ga ita”. No więc: TAK! DOBRZE TRAFILIŚCIE. Tonari no Kaibutsu-kun jest podobne do obu tych serii; powiedziałabym, że w pewnym sensie plasuje się dokładnie pośrodku: mniej poważne i dramatyczne niż Bokura ga ita i lepiej zrobione niż Lovely complex. Przyznaję, że z tych trzech serii Tonari no Kaibustu-kun podobało mi się najbardziej.   

Gdzie te wady?

Otóż znalazłam dwie wady w tym anime. Po pierwsze: jeszcze nie ma drugiej serii i nie wiadomo czy będzie. To naprawdę poważna sprawa! ;-) O ile pierwszy odcinek (Siedzę obok Yoshidy) jest absolutnie wystrzałowy i tak napakowany akcją, że właściwie reszta odcinków w pewnym sensie tylko próbuje za nim nadążyć i wyjaśnić, czemu tak się stało, a tyle ostatni pozostawia wyraźny niedosyt. Nie chodzi tylko o „domknięcie” opowieści o związku Shizuku i Haru, bo w otwartym, ale dopracowanym zakończeniu nie byłoby nic złego – po prostu zostało sporo luźnych wątków (przede wszystkim ten związany z Natsume) i niewyjaśnionych spraw (no co jest nie tak z tym Yuzanem, poza tym, że za bardzo lubi pączki?). Jeśli będzie druga seria – wszystko w porządku. Jeśli nie… to trochę słabo.

Wada numer dwa: ja wiem, że to komedia i że ma być optymistycznie, lekko i przyjemnie, ale nie tak całkiem głupkowato – tylko trochę trudno było mi przejść do porządku dziennego nad „życiowymi mądrościami”, które ni z tego, ni z owego serwowali sobie nawzajem bohaterowie (największe banały plecie Haru, próbując podnieść na duchu Oshimę). Na szczęście było tylko kilka takich scen – wystarczyło, żeby mnie przekonać, że Tonari no Kaibutsu-kun jednak ma wady i mogę już spać spokojnie…



niedziela, 3 marca 2013

Elfen Lied - Elfia pieśń


Elfen Lied
13 odcinków po 23 min. + odcinek specjalny
reż. Mamoru Kanbe 
Studio ARMS
nad podst. mangi Lynn Okamoto



Usta sprawiedliwego dokładnie rozważą mądrość
A język jego wypowie osąd
Błogosławiony człowiek, który oparł się pokusie
Ponieważ gdy przejdzie próbę, otrzyma koronę żywota
O Panie, Odwieczny Ogniu, miej miłosierdzie
O jak święty, jak jasny
Jak dobrotliwy, jak miły
O lilio czystości


Fontanny krwi
Na Elfen Lied trafiłam, gdy szukałam anime, w którym dużo się dzieje – i rzeczywiście, nie zawiodłam się, dzieje się tam sporo. Głównie złe rzeczy. Osoby wrażliwe, mało odporne na widok fontann krwi, urywanych głów i kończyn, a także przeklęte zbyt bogatą wyobraźnią i podatne na koszmary nocne, nie powinny raczej oglądać tego anime. Ja też nie powinnam… ale obejrzałam do końca ;-)



Dicloniusy, wektory i eksperymenty naukowe
Z tajnego ośrodka badawczego na wyspie w okolicach Kamakury ucieka przetrzymywana tam dziewczyna, Lucy – chociaż być może „ucieka” to niewłaściwe słowo: ona po prostu wychodzi, a każdy, kto stanął na jej drodze, umiera w dość przykry sposób. [Ogółem w pierwszym odcinku pada chyba około dwudziestu trupów. Myślę, że to dobrze, że twórcy Elfen Lied od samego początku pokazują, z jakim typem anime mamy do czynienia – a zatem, drogi otaku, jeśli dasz radę obejrzeć pierwszy odcinek i pogodzić się z tym, że potem będzie mniej więcej w tym guście, tylko gorzej, śmiało! Czeka cię mroczna i wciągająca historia]. Zabijając kolejnych uzbrojonych strażników, tudzież pechową sekretarkę (której się akurat moim zdaniem należało za idiotyczną służalczość), Lucy używa paranormalnych mocy, właściwych Dicloniusom. Dicloniusy to zmutowany gatunek, który ma zastąpić rasę ludzką; posługują się telekinezą, dzięki obecności wektorów, czyli niewidzialnych rąk. Na pierwszy rzut oka nie różnią się od zwykłych ludzi niczym poza małymi kościanymi rogami. Wszystkie Dicloniusy są śmiertelnie niebezpieczne dla ludzi i dla siebie nawzajem, a ich morderczych instynktów nie da się opanować. Chyba, że…



Lucy i Nyu
Lucy udaje się opuścić wyspę, ale zostaje ranna i gdy widzimy ją na brzegu, jej zachowanie całkowicie się zmienia. Dziewczynę znajdują przypadkiem Kouta i Yuka, para kuzynów, którzy nie widzieli się od dzieciństwa, a teraz mają razem studiować. Są dość bezradni wobec słodkiej istotki, która całkiem naga wyłoniła się z morskich fal i potrafi powiedzieć tylko: „Nyuu”. Decydują się zabrać ją do domu…



Lucy alias Nyu-chan jest bezsprzecznie „najgłówniejszą” bohaterką, dla której wszyscy inni: Kouta, Yuka, Nana, Mayu, dr Kurama, stają się w pewnym sensie tłem. To Lucy jest kluczem do zagadki Dicloniusów, do przeszłości innych bohaterów, tą, od której wszystko się zaczęło… Tymczasem prawie do samego końca pozostaje dla widza emocjonalnie nieuchwytna i niedostępna – zarówno w postaci okrutnej Lucy, jak i dziecinnej, bardzo moe Nyu. Zmienia się to dopiero w ostatnich dwóch odcinkach, w których wiele się wyjaśnia – ale nie wszystko.



Odpowiednie zakończenie
Twórcy zdecydowali się na otwarte, niejednoznaczne zakończenie, ale na pewno nie wynikało to z „pójścia na łatwiznę” – poszczególne wątki fabuły są ze sobą tak precyzyjnie połączone, że pozostawienie tego marginesu niepewności nie można nazwać niedopatrzeniem. Kilka dodatkowych wskazówek daje odcinek 14 (OVA), który warto obejrzeć, bo nie jest tak mroczny jak cała seria i pojawiają się w nim tak  cenne dla „obolałego” widza elementy czarnego humoru. Tak czy inaczej Elfen Lied po prostu nie mogłoby mieć happy endu, bo takie zakończenie trąciłoby fałszem. Myślę, że najlepiej widać to na przykładzie Kuramy, który stanął (czy raczej bez przerwy stawał) przed nierozwiązywalnym etycznym dylematem – przedłożenie racji miłosierdzia nad sprawiedliwością oznacza zagładę. Elfen Lied – pomimo że bijące po oczach fanserwisem, a miejscami tak makabryczne, że aż absurdalne – jest naprawdę moralnie niepokojące, bo winni są prawie wszyscy…      



Złote Lilium
Wrażenie mroczności potęguje opening, który jest tyle kiczowaty, co przejmujący. Mamy tu greoriański chorał w wykonaniu Kumiko Nomy, Lilium, i wyraźnie zapożyczenia ze znanych obrazów Klimta. Na początku ten obrazoburczy kolaż bardzo mnie raził (tak jak rażą mnie kubki czy serwetki z Pocałunkiem Klimta – może kiedyś zrobią jeszcze papier toaletowy do kolekcji?;-)) ale potem jakoś to już przebolałam i mogłam się skupić na wyłapywaniu aluzji do fabuły. W pewnym sensie nawet symbolika płodności i czystości może jakoś usprawiedliwiać szafowanie nagością w przypadku Lucy-Nyu. A melodia Lilium dalej za mną chodzi. O quam sancta, quam serena, quam benigna, quam amoena, o castitatis lilium…



Nana
Mimo że Lucy jest postacią centralną i najbardziej tajemniczą, nie polubiłam jej – i nie wiem, czy w ogóle da się ją lubić. Przekonałam się za to do Nany, innego Dicloniusa, która jest trochę irytująco dziecinna, ale jednak na dłuższą metę całkowicie rozbrajająca w swojej lojalności i miłości do przybranego ojca. Jest też bohaterką, która najbardziej dostaje w kość, i dlatego miałam nadzieję, że ocaleje z całej tej rzezi – przez to tak ciężko było mi zabrać się do oglądania ostatnich dwóch odcinków. Bo wiadomo było, że będzie krwawo i „nyukanie” się skończyło…   
Duży sentyment mam też do Kuramy, który w toku akcji nie okazuje się takim nieczułym potworem, jak na początku może się wydawać.



Elfen Lied można polecić osobom o silnych nerwach, lubiącym mroczne tajemnice, które cenią sobie skomplikowane, ale nieprzegadane fabuły i frapujące niedopowiedzenia. Inni niech się lepiej dwa razy zastanowią. (Uh, no – ja nie żałuję;-))     






Os iusti meditabitur sapientiam
Et lingua eius loquetur iudicium

Beatus vir qui suffert tentationem
Quoniam cum probatus fuerit accipiet coronam vitae

Kyrie, Ignis Divine, Eleison

O quam sancta, quam serena, quam benigna
Quam amoena O castitatis lilium